KOBIETY Z PODWÓRKA CZAD
Cartier Mursal – jedna z dwunastu dzielnic Ndżameny - to podwórka wypełnione prostokątnymi, glinianymi domami. Na naszym podwórku jest ich sześć. Przy kranie i blaszanych drzwiach wspólnej łazienki, stoi rząd wiader. Każdy chce zmyć oblepiającą ciało duszność nocy.
- „Ban” (wszystko w porządku)?
- „Kari. Salam alejkum”
- „Alejkum salam”
Seksowną, dumną, energiczną dwudziestopięcioletnią Jannete, poznałem dwa lata temu w Moundou, na południu Czadu. Nie miała w sobie nic, z często speszonych w kontakcie z białymi, Afrykanek. Kiedy jechaliśmy do Ndżameny, wciśnięci we wnętrze zniszczonej czasem i eksploatacją toyoty hice, zapytała mnie o Europę. Dotykając badawczo skóry mojego przedramienia stanowczo określiła swoje jestestwo w tym kraju: “jestem Czadyjką i jestem z tego dumna”. Dom Jannete, do którego mnie zaprosiła, to sypialnio-garderoba z dużym łożem, szafą i wszędzie walającymi się ubraniami i nienagannie czysty salon z dywanem, ławą, sofą i kredensem z wyeksponowaną porcelaną. Jej chlubą jest dopiero co przywieziony z Kamerunu nowy telewizor i odtwarzacz VCD. Czadyjki uwielbiają wzorzysto-złote dodatki. Pełno tu koronkowych podstawek, a przykurzone, żółte ściany są miejscem ekspozycji złotych, plastikowych ornamentów, obok wisi obraz Chrystusa i plakat coca-coli, przedstawiający arabską rodzinę przy posiłku, w świetle księżyca, z podpisem: „Bon ramadan” (szczęśliwego ramadanu). Co dzień o świcie nad Mursalem unoszą się chmury kurzu skrupulatnie zamiatanych podwórek. Chude psy szukają resztek wczorajszych kolacji. Pachnąca kąpielą Jannete przekopuje sterty ubrań w poszukiwaniu czerwonej bluzki i opinającej ciało dżinsowej spódniczki. Do tego botki na średnim obcasie, duże złote koła w uszach, błyszczyk na ustach, transparentny puder, trzepot przedłużonych czarnym tuszem rzęs i delikatny zapach “Angel”. Gotowe. Można jechać na spotkanie w sprawie pracy. Nie jest to jednak proste. - „Muszę tam się jakoś dostać” – skarży się. Pijąc poranną kawę kalkuluje jakby tu dojechać na kraniec odległej o jedenaście kilometrów dzielnicy Farshia. Jakiś Libańczyk otwiera tam restaurację i poszukuje atrakcyjnych kelnerek. - „Arun, kup mi moto, to tylko 500 dolarów, w Polsce to żadne pieniądze” – ściska mi jednoznacznie kolano. W Ndżamenie transport publiczny jest siermiężny i uciążliwy. Istnieje w formie ośmioosobowych toyot hice, tutaj mieszczących po piętnaście zgniecionych osób. Taksówki jeżdżą tam gdzie jest asfalt. Niestety restauracja leży trzy kilometry od głównej szosy, do której można dojechać zamówioną taksówką, z tym, że koszt za kurs to średnio 2000 CFA.
Czadyjskie słońce! Siedzę w bezruchu. Błyszcząca czernią karnacji Adenbay- kuzynka Jannete pyta czy jestem w domu. - „C est moi, Arun”! - odpowiadam zza drzwi. Tutaj nikt nie puka. Na prowincji, skąd pochodzi, w miejscu drzwi tkwił prostokątny kawałek materiału. Adenbay wykłada na posadzkę altanki surowce na kolację: 2 kg ryżu, 100 ml oleju, 4 cebule, płat suszonej ryby, 1 czosnek, zawiniątko soli, 2 kosteczki Magi. Wszystko kupowane na szczypty, dokładnie odmierzone, do natychmiastowego zużycia. Czadyjki nie gromadzą żywności. Nikt z naszych sąsiadów nie posiada lodówki. Pora kolacji ściąga rodzinę i znajomych z okolic. Ilość ryżu zazwyczaj jest wkalkulowana w tę kulinarną wizytę. Jemy wspólnie z ogromnej tacy. Pojawia się szczęśliwa Jannete. Dostała pracę. Jannete przyjechała do stolicy z południa, z okolic Moundu, w poszukiwaniu lepszej teraźniejszości. Jest czarną owcą rodziny. – “Nie mam męża i mieć go nie chcę, a jeśli dzieci, to nie więcej niż dwójkę i to z facetem, którego będę kochała. Musi szanować moją niezależność!” – butnie drgają jej nozdrza. Spryt i uroda zrównoważyły brak formalnego wykształcenia. W iście amerykańskim stylu twierdząc, że potrafi wszystko, „dostąpiła zatrudnienia” w amerykańskiej organizacji humanitarnej. Jak gąbka wchłonęła angielski, umiejętność obsługi komputera, maszynopisania, prowadzenia ewidencji biura. Tam też poznała Stevena. Po dwóch latach firma zakończyła działalność. Jannete przerwała ciążę.
- „Czarne to czarne, a gdyby urodziło się białe? Bez męża! Dla mnie OK, ale to hańba dla całej rodziny Lartonodji. Musiałabym uciekać… ale dokąd”?
-„Charlotte, Charlotte wstawaj”! - Clarice szturcha czubkiem buta swoją dziesięcioletnią siostrzenicę. Jest 5.30. Do siódmej dziewczynka musi posprzątać, nanieść wody, odrobić lekcje. O siódmej zaczyna się szkoła. Clarice o tej godzinie rozpoczyna pracę w rozlewni coca-coli, w księgowości. Wróci zmęczona około siedemnastej. Będzie wrzeszczeć i szarpać Charlotte, która od dwunastej, zaraz po skończeniu szkoły, gotuje obiad dla ciotki - zaciskając zęby targa ciężkie skrzynki cocacoli, zmywa naczynia i przyjmuje ze spokojem każdą obelgę. Kiedy Charlotte straciła rodziców Clarice ściągnęła ją ze wsi do stolicy, kupiła granatowy mundurek i umieściła w prywatnej szkole (z czesnym, po przeliczeniu 900 zł rocznie). Różnica między sześcioletnią publiczną szkołą podstawową, a prywatą polega głównie na ilości dzieci w klasie. W tej pierwszej jest ich około setki, w prywatnej dwadzieścioro. Szkoła nie jest obowiązkowa, dlatego w myśl czadyjskiego powiedzenia: „Jeśli kobieta ma czwórkę potomstwa to jest uważana za bezpłodną”, niewiele dzieci, poza stolicą, kończy więcej niż podstawówkę. Jest ich za dużo, aby za każde płacić. Kolorowe jaszczurki z łoskotem biegają po blaszanych dachach. Brama zaskrzypiała. To Clarice w chmurnym nastroju wprowadza motorek na podwórko. Odziana w tradycyjną kabę z nadrukami Chrystusa, wraca ze swojego kościoła. Od czasu rozwodu przebywa tam częściej niż poprzednio. W okolicy pełno jest separatystycznych, chrześcijańskich kościółków, zrzeszających po sto osób, gdzie pastorzy podczas niedzielnych nabożeństw, pełnią rolę lekarzy, lecząc za pomocą egzorcyzmów. Jej nie wyleczono - na tęsknotę potrzeba czasu. Solange – postawna kuzynka Clarice, ze smutkiem w oczach, opowiada mi o swoim sześcioletnim związku. - „Wziął sobie młodszą i odszedł. A ja … przyjechałam tutaj. A jak jest u was”?– pyta. - „U nas jest tak samo” – odpowiadam.
--------------------------------------------
Menodji upina przedłużone włosy. Jej garsonka cierpliwie czeka na, wypełnione rozpalonym węglem drzewnym, żelazko z duszą. Zazdrości Polkom. Włosy Czadyjek rosną tylko do poziomu ramion. Później trzeba im pomóc przedłużając je, a jeśli są bardzo krótkie, doszywając do naturalnych importowane kosmyki, kupowane za 10 dolarów na Grand Marché - Wielkim Targu. Zmiana fryzury to podwórkowy rytuał. Krąg kobiet na ratanowych matach. Perfekcyjnie zaplatając włosy, rozmawiają o facetach, wydarzeniach ulicy. Jannete co chwila zrywa się by doskonale sparodiować jakąś znaną im osobę. To wywołuje salwę śmiechu. -„Prądu tutaj nie ma, prąd bywa”- śmieje się Menodji i choć Ndżamena jest zelektryfikowana, to wraz ze wzrostem populacji i napływającą głównie z Chin nowoczesną techniką, zapotrzebowanie na energię stale rośnie. Elektrownie oparte na przestarzałych technologiach są niewydajne, tak więc prąd pojawia się na przemian to w jednej, to w innej dzielnicy. Menodji musi być elegancka - pracuje w sekretariacie Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Ukończyła z wyróżnieniem filologię francuską na Uniwersytecie Ndżameny. Po śmierci ojca trafiła pod opiekę rodziny jego brata, w stolicy. Dziś jest tym, kim jest.
Na udeptanej tysiącem ton śmieci ulicy, za bramą podwórka, czeka Jaz – mąż Menodji. Nosi szary garnitur. On też musi być elegancki. Pracuje w księgowości hotelu Novotel. Właśnie poleruje bak chińskiej podróbki hondy, którą, wraz z żoną, dumnie dosiada każdego ranka. Nie jest to wymarzony samochód, ale przynajmniej niezależny motorowy transport.
--------------------------------------------
Monial Kessely, dwudziestodwuletnia, wysoka, urocza mieszkanka podwórka. Jej leniwy krok wprowadza w błąd: niespieszny, ale określony – zmierza do celu. Za rozkrzyczanym rybnym rynkiem, za smutnym składem węgla drzewnego, na rogu dwóch światów Mursalu – zmechanizowanej Avenue Charles de Gaulle i cieknącej rynsztokiem bezimiennej, wesołej uliczki jest pewna restauracja. Monial pożyczone z trudem pieniądze przekazuje właścicielowi – w tą jedną niedzielę lokal należy do niej. Oficjalnie wita mnie przy barze. Dostrzegam znajome twarze: Solange z wdziękiem roznosi zamówiony castel, a Chari podaje czadyjskie piwo. Menodji razem z Adenbay porcjują ryż z kawałkami mięsa, kuzyn Monial - Joe kiwa do mnie zza sprzętu stereo. Współczesna krzykliwa muzyka afrykańska czerpie z tradycji - Coffi Olomide, Vera Son, Patric Cuazembe. Pośrodku parkiet, na nim osiem par w różnym wieku. Pary pulsują. Prawie się nie przemieszczają, kołyszą biodrami w zwolnionym tempie, jakby zanurzone w wodzie. Młode, rozbawione dziewczyny, na co dzień odziane w luźne dżinsy, dziś dumnie paradują w tradycyjnych kabach. Muzułmanie w dżalabijach, przyozdobionych emblematami mercedesa. Ponad stu zaproszonych gości otacza kwadratowe stoliki. Każdy chętnie płaci, bo pomysł zebrania rozległej, rozrzuconej po całej Ndżamenie rodziny i przyjaciół był świetny. Monial tryumfuje. Kurs ekonomii, którego jest słuchaczką utwierdził ją w przekonaniu o powodzeniu imprezy. Zaryzykowała z jeszcze jednego powodu, z powodu zamieszek, które z reguły towarzyszą zmianom rządu. Środa poprzedzająca dzień imprezy była dniem wyborów prezydenckich, dniem wolnym od pracy. Na Mursalu nikt jednak nie tryska radością, pustki na ulicach – niepokojąca cisza. Kobiety z podwórka, jak i większość chrześcijańskiej dzielnicy, bojkotują wybory. Muzułmański prezydent Idriss Deby, rozwścieczył społeczeństwo, kiedy trzy lata temu, po piętnastoletnim panowaniu, wprowadził poprawkę do konstytucji, znoszącą limit jego kadencji. Wychodzę na ulicę. Gdzieniegdzie kilkuosobowe kolejki sennie ocierają się o byle jak zbite kontuary, z przytwierdzoną listą kandydatów. Wojskowe patrole natarczywie mierzą wzrokiem każdego przechodnia – na dziś opozycja ogłosiła wojskowe ataki. Kobiety są przyzwyczajone do, w ten sposób rozgrywanych, wyborów. Jannete ze spokojem wspomina niedawną bitwę między wojskiem a opozycją, dwie dzielnice dalej. W bitwie tej zginęło ponad czterysta osób.
--------------------------------------------
Populacja Ndżameny to kombinacja dwóch jakby obcych sobie generacji. Pokolenie wiejskiej społeczności plemiennej, dla której wyznacznikiem jest stabilizacja i hierarchiczny układ rodzinny, wraz z wierzeniami i wiejską „glinianą” architekturą podwórkową. Drugie pokolenie to ekspansywna, żądna nowoczesnej edukacji młodzież, świadoma istnienia, już nie tak odległego jak kiedyś, nowoczesnego świata. Istnieje jednak mocna, jednocząca wszystkich – NEGRITUDE – osobowość afrykańska, duma z bycia czarnym. Kobiety chcą poznać opinię Polaków na temat ich kraju. Mówię prawdę: bieda, wojny, zacofanie. Abenbay i Monial są oburzone, a Menodji kręci głową uśmiechając się ironicznie, jedynie Solange, będąca od dwóch miesięcy bez pracy, patrzy nieruchomo przed siebie. Demokratyczna Republika Czadu nie tryska dobrobytem. Z racji nieustających politycznych konfliktów zainteresowanie rządu narodem spada na drugi plan. Naród musi radzić sobie sam! Czadyjczycy kombinują. Handlują, przemieszczają się, szukają oparcia w bliższej i dalszej rodzinie. I choć kobiety z mojego podwórka na Mursalu nie miały okazji zetknąć się z pojęciem świadczeń socjalnych (z zachwytem słuchają o emeryturze i zasiłku rodzinnym), to codziennie rano, z humorem i wrzawą, wyśpiewują pochwałę życia, bo przecież dzisiaj jest kolejny, piękny dzień, a jutro…
Tekst: Arkadiusz Milcarz
Źródło: archiwum magazynu „Globtroter”
Czad możesz zobaczyć podczas naszej wycieczki Północny Czad. Wyprawa do Ennedi. Zapraszamy!