Zadzwoń do nas aby dowiedzieć się więcej: +48 12 633 04 60

Antarktyda oczami turysty.

09.10.2020
Antarktyda oczami turysty.

   Antarktyda oczami turysty.  Rejs na Półwysep Antarktyczny

   Nawet największa podróż musi się zacząć od pierwszego kroku. Dla mnie było nim wejście na schodki prowadzące do samolotu stojącego na lotnisku w Katowicach-Pyrzowicach. Wsiadaliśmy podczas zadymki, zimny wiatr ze śniegiem wciskał się pod ubrania. Nie wiadomo, czemu na nowych, bo przecież nie nowoczesnych polskich lotniskach nie instaluje się rękawów i w dodatku, nie pozwalając przespacerować się do samolotów, zmusza się ludzi do dodatkowego czekania i surrealistycznych podróży autobusami lotniskowymi na odległość kilkudziesięciu metrów. Ale wtedy nie myślałem o naszych nonsensach, ale o tym, że mamy wprost z polskiej zimy trafić do antarktycznego lata. Tamtejsze lato miało być jednak bardzo podobne do naszej zimy, przynajmniej jeśli chodzi o temperaturę. Wcześniej mieliśmy się zetknąć z upalnym i zawsze pięknym Buenos. .


    Większość antarktycznych rejsów zaczyna się w Ushuaia – najdalej na południe wysuniętym mieście świata. Mieście, ale nie miejscowości. Jeszcze dalej na południe znajduje się bowiem chilijska osada Puerto Williams, usytuowana na południowych brzegach kanału Beagle. Puerto Williams jest widoczne z brzegu argentyńskiego, organizowane są tam bardzo drogie wycieczki z Ushuaia, można też dolecieć regularnym lotem z Punta Arenas. W Puerto Williams mieszka ostatnia Indianka Yagan, sześćdziesięciolenia Villa Ukika. Miałem wielką pokusę, aby pojechać do niej, ale cóż mógłbym powiedzieć? Przeprosić w imieniu białych za zagładę jej narodu?


    Nie ma sposobu, aby tanio dostać się na Antarktydę, chyba że postaramy się o pracę w jednej z baz. Nie jestem jednak naukowcem, poza tym mimo całej romantycznej otoczki nie bardzo miałbym ochotę spędzać kilku miesięcy w klaustrofobicznej bazie, w towarzystwie kilku osób. Oprócz bardzo drogich i często anulowanych komercyjnych lotów jedynym logicznym rozwiązaniem wydaje się rejs. Znam przypadki osób, które przyjeżdżały do Ushuaia i czekały na cenę last minute. Ponoć czasem to się udaje, szczególnie na początku sezonu antarktycznego, czyli na przełomie października i listopada. Ale chyba jednak nie ma sensu kilkutygodniowe czekanie i niepewność, to przecież też są koszty. Gdy byliśmy w lutym, nie było żadnych last minutes ani w ogóle miejsc na rejsy. Ostatnie miejsca na naszym statku „Clipper Adventurer” zostały wykupione na wiele miesięcy przed rejsem. Statek ten cieszy się zresztą najlepszą opinią, co miało się wkrótce potwierdzić.


    Nasz statek zabierał nieco ponad stu pasażerów, wszyscy wchodzili na pokład trochę podekscytowani, od początku połączyła nas jakaś wspólnota; tak, czuliśmy się wybrani, a nawet lepsi od innych. To my staniemy stopą na siódmym kontynencie, takich zaś nie ma wielu! Nie są to ci, których zostawiamy na nabrzeżu Ushuaia, odprowadzający nas zazdrosnym wzrokiem.


    Na pokładzie tworzymy mozaikę narodowościową i wiekową. Za kilka dni okaże się, że wielu z nas się zaprzyjaźni, będziemy wesoło spędzać czas i prowadzić ciekawe rozmowy. Są tu przedstawiciele aż dwudziestu narodowości: Amerykanie, Kanadyjczycy, spora grupa Francuzów, jest nawet jeden Malgasz, a także Malaj i szczuplutka samotna Japonka, z którą przez cały rejs nikomu nie udało się zamienić zdania. Biedna Miyo, nie znała ani słowa po angielsku i przez jedenaście dni uśmiechałą się przepraszająco, próbując zgadywać, co w danej chwili dzieje się na pokładzie. Pod koniec rejsu mówiła już „My name is Miyo” – był to jej wielki i jedyny sukces. Trójka serbskich Bośniaków i my byliśmy jedynymi osobami z Europy Wschodniej. Dla jednej pół-Turczynki, pół-Angielki było to już drugie podejście – kilka tygodni wcześniej jej statek miał awarię i dryfował przez trzy doby, zanim ewakuowali pasażerów. W ogóle miniony sezon był podobno pechowy, bo jeden ze statków zatonął po zderzeniu z górą lodową, wszyscy jednak pasażerowie zdążyli bezpiecznie ewakuować się do szalup i zostali uratowani przez inny wycieczkowiec. Być może dlatego już po dwóch godzinach rejsu ogłoszono próbny alarm szalupowy i uczono nas dokładnie procedur. 


    Zdawałem sobie sprawę, jak wygodny i cieplarniany jest nasz rejs w porównaniu z ekspedycjami „Belgiki”, „Discovery” czy nawet współczesnych jachtów, które zapuszczają się na wody Cieśniny Drake’a. Niemniej jednak wszyscy czekali na wypłynięcie z kanału Beagle z małymi emocjami. Ostrzegano nas przez głośniki, aby umocować wszystkie rzeczy w kabinach, by zawsze trzymać się uchwytów, a nie łapać się za futryny, bo wtedy dłonie mogą zostać przygniecione przez drzwi. Doktor pokładowy krążył między nami niczym sęp i miałem wrażenie, że już zacierał ręce przed czekającą go pracą. Jak potem dowiedzieliśmy się, podczas poprzedniego rejsu trzy osoby zostały poważnie ranne, a przecież ewakuacja ze statku na ląd w sztormowych warunkach jest niemożliwa. W razie wypadku ewakuacja jest oczywiście ekstremalnie droga, nawet jeśli czasem możliwa, i to tylko dla tych, którzy wykupili specjalne, drogie ubezpieczenie.


    Cieśnina Drake’a to niemal tysiąc kilometrów otwartego oceanu, słynne z tzw. ryczących pięćdziesiątek: co kilka dni przechodzą tamtędy wielkie sztormy gnane zachodnimi wiatrami. W drodze powrotnej trafiliśmy na bardzo nietypową pogodę i rzadko tu wiejący wiatr północno-wschodni o sile ośmiu stopni w skali Beauforta. Gdy płynęliśmy na Antarktydę miał zaledwie sześć stopni. 
    Każdy na swój sposób przygotowywał się do kołysania. Niektórzy mało jedli, inni brali mnóstwo tabletek. Ja i kilku moich towarzyszy podróży zastosowaliśmy odmienną metodę: żadnych tabletek, normalne, w miarę obfite jedzenie, z dobrym winem i od czasu do czasu ze szklanką whisky. Okazało się, że wszyscy czuliśmy się dość dobrze i jedliśmy posiłki nawet podczas największego kołysania, choć oczywiście nawiedzało nas lekkie „przymulenie” i dziwny brak poczucia upływającego czasu. A propos jedzenia – chyba nigdy wcześniej nie próbowałem tylu wspaniałych potraw, rozpieszczano nas takimi przysmakami, jakich wcześniej nie znałem. Filipińska załoga i biały gruby kucharz zbierali do końca rejsu gratulacje od wszystkich. „Nigdy nie ufajcie chudemu kucharzowi” – mówił.
    Przeprawa przez cieśninę trwa około 48 godzin, nie odczuwałem jednak niczego w rodzaju nudy czy znużenia. Ekspedycję prowadził zespół entuzjastycznie nastawionych do niej ludzi, wśród których byli glacjolog, ornitolog, historyk wypraw polarnych, a nawet pokładowa artystka... Umilali nam czas wykładami i rozmowami. Zgodnie z moim trudnym charakterem chciałbym przyczepić się do czegokolwiek, jeśli chodzi o sam rejs, ale wierzcie mi – nie potrafię. 
    

    Chociaż robiło się coraz zimniej, spędzałem dużo czasu na pokładzie, obserwując pojawiające się albatrosy wędrowne i petrele olbrzymie. Podczas jednej nocy niebo było tak gwiaździste, jak czasem bywa tylko na pustyni. Niemal wszędzie można było chodzić, bo na statku obowiązywała polityka otwartych drzwi. Zaglądaliśmy nawet bez skrępowania na mostek do kapitana, nie zamykaliśmy też naszych kabin. Później, po wielu pięknych dniach zżyliśmy się ze statkiem, był naprawdę dla nas piękny. Pierwszy raz ja, zatwardziały szczur lądowy, poczułem coś w rodzaju uczucia do statku. Po rejsie opuszczałem go z prawdziwym żalem. Zrozumiałem wtedy Brytyjczyków, którzy mówią o statkach jak o kobietach, nazywając je zawsze „ona” – she.


    W końcu nadeszła wielka chwila i nagle, niemal bez ostrzeżenia wyłoniła się pierwsza antarktyczna wyspa – Smith Island, należąca do Szetlandów Południowych. Dopiero następnego dnia mieliśmy dopłynąć do Półwyspu Antarktycznego, dla nas dopiero prawdziwej Antarktydy. Wtedy zaczęło się pięć pięknych dni, podczas których zorganizowano nam dziesięć lądowań. Ubrani w specjalne kurtki, długie gumowe buty i wodoszczelne spodnie, wsiadaliśmy w kilkuosobowych grupach do specjalnych pontonów, tzw. zodiaków. Tak się złożyło, że pierwszym fragmentem lądu, do którego dopłynęliśmy, był Półwysep Arctowskiego, co sprawiło naszej polskiej grupie sporo radości. Właśnie w te rejony dotarł na statku „Belgica” nasz jedyny słynny polarnik. Sfotografowałem swój pierwszy krok na siódmym, dla mnie ostatnim kontynencie. Przypomniałem sobie czasy, gdy jeszcze za komuny marzyłem o podróżach i obawiałem się, że całe życie przeżyję uzależniony od tępych reżimowych aparatczyków, którzy łaskawie zezwolą mi wyjechać albo i nie. Wtedy nie przypuszczałem, że świat się otworzy i tak z tego skorzystam. 


    Każde zejście na ląd było ciekawe, jedno niepodobne do drugiego. Doświadczyliśmy zacinającego deszczu ze śniegiem, ale też pięknej, słonecznej i bezwietrznej pogody. Widzieliśmy mnóstwo zwierząt i spotykaliśmy się z ludźmi na antarktycznych stacjach brytyjskiej, chilijskiej, argentyńskiej i ukraińskiej. 
    Teraz, po miesiącu, Antarktyda jest dla mnie pasmem zlewających się, pięknych wspomnień. Zupełnie jakby człowiek się znalazł na planie filmu przyrodniczego. Sam nie wiem, co w tym wszystkim było najistotniejsze. Wydaje mi się, że fakt przebywania w pięknym, zimnym, lodowym świecie, który jednak jest pełen życia i został najmniej zmieniony przez człowieka. 
    Bez znudzenia można było obserwować pingwiny, głównie białobrewe, choć widzieliśmy też trzy inne gatunki. Odchodziłem w miejsce, gdzie nie było innych ludzi, siadałem na kamieniu i niemal sam czułem się jednym z pingwinów. Te ciekawskie ptaki podchodziły do mnie, czasem nawet któryś mnie lekko dziobnął. Nie mają one naturalnych wrogów lądowych, dlatego zupełnie się nas nie boją. Zachowała się relacja kronikarza wyprawy Magellana opisująca, jak zdziwieni marynarze, przepływając obok Ziemi Ognistej, złapali i zabili gołymi rękami kilka tysięcy pingwinów i w ten sposób uzupełnili zapasy mięsa. Podobnie żywili się później wielorybnicy. Gdy spytałem, szefów wyprawy, czy mamy szanse na grillowanego pingwina, ci nastawieni bardzo proekoloicznie ludzie nie złapali żartu. My byliśmy w okresie, gdy młode, tegoroczne pingwiny były już duże, tłuste i zmieniały upierzenie. Wciąż jednak goniły swych rodziców, by te je karmiły przechowywanym w żołądkach krylem. Młode było częstokroć większe od matki, która musiała chronić się na skałkach lub w wodzie. To był okres, kiedy rodzice „mówili” swym dzieciom: „Już nie chcemy was karmić, też potrzebujemy pożywienia, musicie nauczyć się pływać, łapać kryla”. Najczęściej jednak rodzice ulegali i pozwalali wyciągać pokarm. Wszystko to było bardzo komiczne. Ale życie pingwinów nie jest łatwe. W pobliżu są drapieżne wydrzyki, potężne i paskudne ptaki, które czają się na młode lub czekają na chwilę nieuwagi rodziców. Podobnie jak pracownicy stacji naukowych, tak i my znienawidziliśmy wydrzyki. Raz nawet zaingerowałem w naturę: gdy nikt mnie nie widział, odpędziłem wydrzyka, który wyraźnie czaił się na małego śmiesznego pingwinka, nawet miałem ochotę go kopnąć
    Karmienie młodych przez rodziców też czasem nie jest łatwe. Białe pochwodzioby potrafiły błyskawicznym ruchem wyrwać pingwinom kryla podczas krótkiego momentu przekazywania go z dzioba do dzioba. Pingwiny gniazdowały czasem niemal na stacjach naukowych, bo na Antarktydzie jest bardzo mało wolnych od lodu i śniegu miejsc, czyli w tutejszym nazewnictwie – oaz. Widzieliśmy w takiej oazie dwie pingwinie pary, którym coś poprzestawiało się w zegarze biologicznym. Jeden partner ogrzewał bardzo młode pisklęta, drugi z zapałem nosił do gniazda kamyczki i zdobywał pokarm. Jedna para miała dwójkę nieco podrośniętych piskląt, druga jedno dopiero wyklute oraz jajo. Te małe pingwiniątka walczące zachłannie o pokarm i życie były już skazane na zagładę. Nie zdążą wyrosnąć i się opierzyć. Wydrzyki ze swymi ostrymi dziobami już patrzyły na nie z daleka...
    Wody antarktyczne są pełne życia, nie ma tu wielu gatunków, za to liczba zwierząt jest imponująca. Od czasu do czasu podawano informację, że pojawia się wieloryb. Wtedy wszyscy wybiegali na pokład, a kapitan manewrował statkiem wśród lodów, tak aby maksymalnie zbliżyć się do potężnego ssaka. Czasem się to udawało i zaczynał się swoisty konkurs, komu uda się sfotografować płetwę ogonową nad wodą. Niestety, w tej konkurencji przegrywałem. Duże wrażenie zrobiła na nas pogoń za wielorybem naszym małym zodiakiem. Oczywiście bardzo fotogeniczne były fokowate, szczególnie słonie morskie. Emocji dostarczył nam potężny lampart morski, który niemal zaatakował ponton i nawet go ugryzł.
    Każda z odwiedzanych baz była inna. W angielskiej bazie-muzeum na wyspie Argentine leżały przedmioty sprzed kilkudziesięciu lat, jak gdyby ktoś tylko na chwilę wyszedł z domu. Otwarta gazeta, okulary przeciwśnieżne leżące na stole, okopcony czajnik, stare konserwy. Dla nas szcczególnie przyjemne były odwiedziny na ukraińskiej stacji Verdanski, zresztą w najdalej na południe wysuniętym punkcie naszej trasy, poniżej 65 stopnia szerokości geograficznej południowej. Młodzi ukraińscy naukowcy oprowadzili nas po całej stacji, włącznie ze swoimi sypialniami i łazienką. Była tam nawet osobna toaleta dla kobiet, choć po naszym odpłynięciu najbliższa kobieta była setki kilometrów stąd  w bazie chilijskiej. Ukraińcy zbudowali prawdziwy drewniany bar i za drobną opłatą serwowali produkowany przez siebie doskonały bimber. Widzieliśmy ich sprzęt badawczy, gabinet lekarza, ikony z Matką Boską i plakaty z gołymi panienkami na ścianach. Nic dziwnego; dwunastu facetów miało tu zostać cały rok, pogrążyć się na miesiące w ciemnej nocy antarktycznej. Następnych ludzi prawdopodobnie zobaczą za dziewięć miesięcy, gdy trafi tutaj inny statek. Pomyślałem jednak, że pomimo chłopięcych marzeń o przezimowaniu na Antarktydzie dobrze jest wrócić na swoją łajbę i skierować się na północ, zanim zamkną się tu lody.

Tekst: Jacek Torbicz
Źródło: „Magazyn Globtroter