Zadzwoń do nas aby dowiedzieć się więcej: +48 12 633 04 60

Afganistan – fascynujące serce Azji

18.10.2024
Afganistan – fascynujące serce Azji

Przez Herart do Kabulu

Afganistan to jeden z najciekawszych krajów na świecie. Krzyżowały się tu wędrówki wielu ludów Azji Central­nej, co znalazło odbicie w dzisiej­szej bogatej mozaice etnicznej. Jednocześnie jednak Afganistan jest uważany za kraj zbójecki, za ziemię talibów, ciągłych walk i niepokojów. Tę wybiórczą opinię zaszczepiły i ugrun­towały media – pracujący w nich dzienni­karze, często ludzie, którzy jedynie powta­rzają zasłyszane poglądy, tworząc obraz tylko częściowo zgodny z rzeczywistością. Nie będę się rozpisywał na temat gorszej strony tego kraju czy jego mieszkańców, ponieważ trudno było mi ją odnaleźć, gdy tam przybywałem. Pozostanę zatem przy swojej własnej, jakże odmiennej opinii. Sytuacja w Afganistanie jest odbiciem polityki i interesów świata. Stare perskie przysłowie mówi: jeśli nie podoba ci się twoje odbicie w lustrze, nie rozbijaj lu­stra, rozbij sobie twarz.

Afganistan widziałem w 2004 r. nie oczami wygodnego Europejczyka, śpią­cego w drogich hotelach i podróżującego komfortowymi samochodach z klimaty­zacją. Na szczęście lub nieszczęście kraj ten nie ma takich atrakcji, musiałem więc podróżować przeważnie na bagażniku cię­żarówki, w upchanym busie, na ośle lub piechotą – po prostu nie było innej moż­liwości.

Podróż rozpoczęła się w irańskim Meszhedzie, skąd każdego dnia odjeżdżał autobus do Heratu. W autobusie byłem jedynym Europejczykiem, jedynym nie­ muzułmaninem, to znaczy jedyną osobą, która nie oddawała na każdym postoju pokłonów Allachowi. To, że nie jestem wyznawcą islamu nikomu nie przeszka­dzało, żadnych aluzji, tylko sąsiad nie rozumiał, dlaczego nie noszę brody i był pełen podziwu dla mnie, że jadę do ja­kiegoś Czakczaranu w centralnym Afga­nistanie. Im bliżej granicy, tym częstsze kontrole, pytania, niedowierzanie, spisy­wanie dokumentów, tym więcej ciężarówek wypchanych taczkami, antenami, kani­strami, kozami, skórami, czyli wszystkim, co da się załadować na ciężarówkę.

Na granicy przeżyłem lekkie rozcza­rowanie. Jeden z pasażerów – Afgańczyk, z którym często paliłem papierosy, nie został wpuszczony do własnego kraju. To Hazar – mieszkaniec centralnej części Afganistanu. Je­den z wielu, którym wraz z rodziną udało się uciec do Iranu, kiedy rządzili talibowie. Wszyscy ucie­kinierzy chcą teraz wrócić na swe ziemie, nieste­ty, nie mogą wjechać do własnego kraju, gdyż nie mają odpowiednich papierów. Żegnamy się, ogar­nia mnie smutek z powodu rozstania; obawiam się, że dla całej tej rodziny to codzienność, to ko­lejna porażka, jaka ją spotkała. Trudno w takich sytuacjach patrzeć na świat optymistycznie, tak jak trudno być mniejszością etniczną i religijną w kraju o niestabilnej sytuacji politycznej. Haza­rowie w Afganistanie są tego najlepszym przykła­dem. Ich kraj – Hazadżarat, obejmuje tereny od Bamyanu po Czakczaranu. Hazarowie to szyicka mniejszość. Mają mongolskie rysy, są dalekimi potomka mongolskich wojowników Czyngis-cha­na i miejscowych kobiet pochodzenia tadżyckiego i tureckiego. Największą wrogość do nich czuli i czują Pasztuni. Talibowie uznali Hazarów za hipo­krytów, odstępców od prawdziwego islamu.

Herat

Przyjechałem do tego miasta późną nocą. Wyglądało tak, jakbym przeniósł się w świat baśni, której akcja rozgrywa się w XIX stuleciu. Do lokalnego pensjonatu dojechałem motorem. Byłem tak zmęczony, że gdy tylko położyłem się na łóżku, od razu zasnąłem. Obudzony, a właś­ciwie ogłuszony porannym wezwaniem muezina do modlitwy, wstałem o szóstej rano. Było ok­ropnie zimno. Jako gość zostałem zaproszony do pobliskiej czajchany na herbatę. Dla Afgańczyka oprócz przestrzegania zasad wiary obowiązkiem jest wypicie herbaty. Kiedy podróżowałem do Kabulu, kierowca odmówił jazdy, gdyż nie do­stał herbaty – powiedział, że bez czaju nie jedzie, i koniec.

Herat to kolebka afgańskiej historii i cywi­lizacji. Miasto leży w oazie, założono je 5000 lat temu. Główny meczet wzniesiono już w VII w. W średniowieczu Herat stanowił ośrodek Kościo­ła nestoriańskiego i ważne centrum sufizmu oraz mistycznych odmian islamu. Miasto, podobnie jak wszystkie w Afganistanie, było wielokrotnie burzone, jednak chyba największa klęska do­tknęła je w 1979 r., kiedy to Sowieci zniszczyli szmatą. Ale to jeszcze nic. W Heracie widziałem też rondo, na środku którego stała przywiązana koza.

Główną atrakcją miasta jest ogromny fort w kolorze piasku, otoczony targiem. Są na nim sprzedawane głównie warzywa, takie same jak w Polsce – ziemniaki, cebula, ogórki, pomidory. Handel żywnością jest zarezerwowany wyłącznie dla mężczyzn. Z drugiej strony fortu kwitnie han­del stanikami, majtkami, ręcznikami, butami – tutaj królują już kobiety. Są one szczelnie zakryte burkami. Utrudnia to dogadanie się ze sprzedaw­czyniami. Trudno nawiązać też z nimi kontakt wzrokowy. Afgańska burka – najczęściej niebie­ska, w kształcie dzwonu – ma zakrywać wdzięki kobiet. Burki są bardzo niepraktyczne – gorące w lecie, deformują obraz (kratki na oczy), utrud­niają poruszanie się.

Od centrum Heratu – fortu i targu, odchodzą boczne uliczki. Można tam natknąć się na handla­rzy garnkami, pistoletami, granatami, ptakami, śrubkami oraz płytami z filmami i muzyką. Herat jako serce średniowiecznego islamu szczycił się w całym regionie liberalną tradycją muzułmań­ską – był ośrodkiem sztuki, rzemiosła, malarstwa miniaturowego, tańca, tkania dywanów, muzyki. Za czasów talibów wszystko to zostało zabronio­ne. Nie tolerowano żadnego przejawu sztuki. Wła­dze tłumaczyły: oczywiście rozumiemy, że ludzie potrzebują jakiejś rozrywki, ale mogą przecież chodzić do parku, oglądać kwiaty i w ten sposób uczyć się islamu.

W Heracie środkami komunikacji miejskiej są karety powożone przez konie. Jazda taką karetą była dla mnie wielką atrakcją. O dziwo, nie tyl­ko dla mnie. Nie wiem, czy nie większą rozrywką – a nawet, jak mówił, nobilitacją – była ta wyciecz­ka dla Mahmuda, młodego woźnicy. Zaserwo­wał mi on swą karetą wycieczkę Herat by night. Powóz taki jest przeznaczony dla trzech pasażerów – jeden siedzi obok woźnicy, a dwóch pozostałych w tylnej części pojazdu.

W Heracie poznałem Hassana, który jak się okazało, zauważył mnie od razu, gdy tylko za­witałem do miasta. Podobno następnego dnia obserwował mnie przez cały czas. Chciał zaspo­koić ciekawość świata i zaobserwować, jak „biały” zachowuje się w takim mieście jak Herat. Hassan nie mógł się nadziwić, że często robiłem z siebie kompletnego idiotę, żeby pstryknąć kilka zdjęć portretowych. Najzabawniejsze było to, że jak już udało mi się osiągnąć kompromis w sprawie zdjęcia, wtedy fotografowany stawał na baczność i wytrzeszczał nienaturalnie oczy.

Z Hassanem poszliśmy na herbatę (w Afga­nistanie nie pija się kawy). Okazało się, że brat Hassana – Omar, jest ważną postacią w całym tym rejonie kraju. Brata odwiedziliśmy w budynku, który wyglądał, jak wybudowany parę dni temu. Rzeczywiście, Omar robił wrażenie. Miał bardzo dużą głowę, był zarośnięty aż po brwi i dodatko­wo, żeby było śmieszniej, jego broda sięgała klatki piersiowej. Współczułem mu...

Mimo wyjątkowo groźnego wyglądu Omar okazał się bardzo wrażliwym człowiekiem. Po wymianie uścisków dłoni i zapytaniach, skąd pochodzę, gdzie jadę i czy wierze w Boga, prze­szedł do sedna sprawy. Ku mojemu zdziwieniu zapytał, czy w Polsce są ptaki. To był jedyny temat, jaki poruszyliśmy podczas naszej prawie godzinnej rozmowy. Na pewno nie była ona jednak nudna. Po wizycie w biurze u Omara poszedłem do pięknego niebieskiego meczetu. Meczet ma to do siebie, że na jego dziedzińcu można siedzieć cały dzień i obserwować – zawsze coś się dzieje. W wyłożonym dywanami wnętrzu świątyni wie­lu ludzi odpoczywa, śpi, czyta Koran, dyskutuje. Na dziedzińcu jest kilka medres, i to zarówno dla dziewczynek, jak i dla chłopców. Warto je odwie­dzić – polecam.

Niezapomniane wrażenie zrobiła na mnie wizyta na wzgórzach Heratu. Na większości sto­ków są cmentarze. Spotkałem tam ojca z synem – opiekunów małego meczetu, stojącego tuż obok jednego z cmentarzy. Syn zajmował się opro­wadzaniem po grobach. Wiedział, kto i gdzie jest pochowany. Jego ojciec – niewidomy star­szy człowiek, pozbawiony dolnych kończyn, to ofiara polityki, bojownik o wolność swego kraju. Zatrzymałem się, aby z nim porozmawiać. Rozmowa nie trwała długo – bardzo długi był tylko uścisk dłoni. Widziałem wtedy uśmiech na twarzy tego człowieka i chyba radość, że w końcu na jego ziemi zapanował spokój i zawitali ludzie ciekawi jego kraju. Pytał mnie, skąd jestem, ile mam lat, co tu robię – wszystkie pytania były bardzo wy­ważone, czuło się niesamowitą ciekawość. Pytania zadawał powoli, a każdą moją odpowiedź kwito­wał jedynie kiwnięciem głową...

Pod względem liczby cmen­tarzy Afganistan zajmuje czołowe miejsce na świecie. W każdym mia­steczku jest ich kilka. Prawie każ­da wieś ma swój własny cmentarz. To pamiątki po Brytyjczykach, Rosjanach i wojnach domowych.

Majmana

Następnym miastem na trasie mojej podróży była Majmana. Bus z Heratu do Majmany odjeżdża z niewiadomego miejsca i nie wia­domo kiedy. Potem wraca, objeżdża miasto i znów wraca. Takich wycie­czek po mieście było około dziesię­ciu. W końcu, gdy wszyscy pasaże­rowie zostali już upchani, zaczął się przegląd samochodu: wymiana oleju, wycieraczek i pompowanie kół – oczywiście wszyscy musieli wysiąść, a następnie na nowo się rozsiadać. Po trzech godzinach ruszyliśmy w kierunku Majmany. Kierowcą był Ismail, który palił niesamowite ilości haszyszu, niko­tyny, owoców w fajce wodnej, ale oczywiście nie pił żadnego alkoho­lu ani kawy.

Tuż za Heratem zaczynają się wielkie góry, gdzie jeszcze w maju zalega śnieg. Droga jest bar­dzo wyboista, mnóstwo na niej skał, dziur, kałuż, ale mimo wszystko da się jechać. Widać ludzi na osłach, brodatych Afgańczyków, pasterzy, wra­ki czołgów, wreszcie także karawany afgańskich Cyganów – Kuczi. O Kuczi słyszałem dużo, ale nie sądziłem, że ich spotkam. To najbardziej za­mknięta grupa etniczna w Afganistanie. Są no­madami przemierzającymi na swych wielbłądach cały kraj. Na drodze do Majmany można zobaczyć wsie tymczasowo przez nich zasiedlone. Zawsze gdy tamtędy przejeżdżaliśmy, goniły nas ogromne psy, największe, jakie widziałem w życiu. To właś­nie te psy bronią Kuczi.

Bus, którym jechałem poruszał się w konwo­ju, to na wypadek, gdyby coś się stało – w grupie raźniej. Na pierwszym postoju wszyscy już się dowiedzieli, skąd jestem, ale nikt nie rozumiał, po co jadę do Mazaru, a potem do Kabulu. Nie mieściło się im się w głowach, co to jest zwie­dzanie. Mimo to każdy był ciekaw, co to takiego Polska. W czajchanie po wypiciu herbaty współto­warzysze wyjęli fajkę wodną, zaczęły się zaczęły się rozmowy i śmiechy. Panował tu piękny zwyczaj – właściciel wręczał każdemu gościowi kwiat róży, aby mógł delektować się jego zapachem. Każdy z Afgańczy­ków delektował się wonią dłuższy czas i, jak to u nich, ostro przy tym gestykulował i sprzeczał się z innymi, co ten zapach przypomina. Pierw­szą noc spędziliśmy około stu kilometrów za He­ratem, w domu, w którym większość mężczyzn paliła opium.

Gdy dojechaliśmy do Majmany, Ismail zapro­sił mnie do swojego domu. Zorientowałem się, że Ismail należy do pokolenia mudżahedinów walczących o wyzwolenie kraju spod panowania obcych. Na podwórku stała armata oraz furgo­netka marki Datsun. Jak większość mężczyzn, Ismail miał karabin, a zapewne także wiele gra­natów. Po wejściu do domu kazał szóstce swych dzieci ładnie się ubrać do zdjęć, poprosił również swoją matkę o pozowanie do zdjęć. Żony nie było, a ojca stracił na jednej z wojen. Dzieci ubrały się w stroje niczym do komunii świętej. Wszystkie po raz pierwszy widziały coś takiego, jak aparat. Zjawiły się również dzieci z sąsiedztwa, wiele z nich w łachmanach. Biegały tam i z powrotem, wymachując rękami i krzycząc z podniecenia na samą myśl o tym, że zaraz zrobię im zdjęcia. Potem poszliśmy do miejskiej łaźni – takiej naj­prawdziwszej, zachowanej w prawie niezmienio­nym stanie od XIX w. Wnętrze było zaniedbane, ale na ścianach zauważyłem freski. Za wejście do łaźni płaci się grosze – oczywiście ja, jako gość, nie musiałem za nic płacić.

Atrakcją w okolicach Majmany jest też buz­kasi – sport polegający na walce dwóch drużyn o zwłoki owcy.

Mazar i Szarif

Podróż z Majmany do Mazar-i-Szarif trwa osiem godzin. Mazar to uzbeckie miasto leżące na stepie, który rozpoczyna się na północ od Hindu­kuszu. Niegdyś było jednym z najruchliwszych ośrodków na Jedwabnym Szlaku, dziś stanowi centrum przemytu towarów między Pakistanem i Iranem a Azją Centralną. Głównodowodzącym Uzbeków w tym rejonie jest od dawna generał Dostum, który dorobił się majątku na tranzycie i na lokalnych wojnach. Obecnie jest również właścicielem linii lotniczej Balch.

W Mazar i Szarif znajduje się też piękny meczet, nieco podobny do tego, jaki widziałem w Heracie. Świątynię najlepiej oglądać, kiedy wstaje lub zachodzi słońce, którego promienie podkreślają feerię kolorów. W mieście prawie wszędzie można napić się wyśmienitych soków z lokalnych owoców.

 

Źródło: archiwum "Globtrotter"

Tekst: Łukasz Odzimek

 

Zaciekawiła Cię ta historia? Sprawdź nasze wyjazdy

Wycieczka do Afganistanu |11 dni