Zadzwoń do nas aby dowiedzieć się więcej: +48 12 633 04 60

Ayers Rock czyli Uluru

29.10.2024
Ayers Rock czyli  Uluru

Wciągu ostatnich dwunastu lat miałem okazję być pod tym ogromnym monolitem już sześć razy, podczas trzech pobytów strażnicy parku otworzyli drogę na szczyt, z czego oczywiście skorzystałem wchodząc na wierzchołek. Czyniłem to zawsze świadomy domniemanych przestróg i apelów aborygenów. W 1996 r., gdy byłem silny i młody, a może piękny i młody, droga na szczyt od podstawy zajęła mi 27 minut, co przed chwilą sprawdziłem w zachowanych notatkach. Wyprzedził mnie wtedy Mietek, sześćdziesięcioletni nauczyciel, człowiek skała. Już wtedy zipiąc i niemal biegnąc na szczyt myślałem o upływającym czasie i kruchości życia nie znoszącego porównania z mającym pięćset milionów lat Uluru. W trakcie kolejnych eskapad czas wejścia wydłużał mi się o sześć, siedem minut, co tym bardziej skłoniło mnie do refleksji. Nasze życie jest krótsze sześć milionów dwieście pięćdziesiąt tysięcy razy od życia skały. Musimy je wykorzystać lepiej niż ona, nie stać bezczynnie.

Przewodniki opisują Uluru jako największy monolit skalny na świecie, taki gigantyczny kamień z piaskowca tkwiący w czerwonym pyle australijskiego interioru, czyli w tym przypadku outbacku. Przewodniki jednak się mylą, można znaleźć przykłady większych monolitów nawet w samej Australii, a w dodatku pojawiła się teoria, że Uluru jest jednak częścią większego masywu skalnego. Nie zmienia to jednak faktu, że jest wizytówką i ikoną kraju. Zgodnie z obiegową opinią pominięcie skały podczas podróży australijskiej jest niewybaczalne i ja też tak uważam. Uważam tak nawet pomimo tego, że Australijczycy zepsuli Uluru, jak wszystkie inne większe atrakcje turystyczne w swoim kraju, o czym za chwilę napiszę więcej.

Najpierw opowiem jak wejść na skałę. Jest to niezwykle proste. Dolecieć można wprost na wybudowane specjalnie dla niej lotnisko Ayers Rock (AYQ). To kuriozum w skali światowej – lotnisko wybudowane dla skały! Codziennie ląduje tu kilka boeingów z różnych miast Australii. Turyści już z okien samolotu mają okazję do ochów i achów, skała z samolotu wygląda rzeczywiście dosyć niezwykle. Część osób dojeżdża tu z oddalonego o kilka godzin drogi Alice Springs, miasteczka szczycącego się tytułem „stolicy outbacku” lub z Kings Canyon (przy okazji nie jest to żaden Kanion Królewski jak zabawnie ktoś „przetłumaczył” w przewodniku Pascala, ale nazwa pochodzi po prostu od nazwiska). Nieliczni docierają samochodami z odleglejszych miejsc. Monopol na przeloty do Uluru wciąż utrzymuje linia Qantas, stąd ceny są wysokie. Gdy już dolecimy, pożyczmy samochód. Inaczej będziemy zdani wyłącznie na okropne, autokarowe wycieczki do skały, gdzie wśród tłumu japońskich, czy amerykańskich starszych turystów będziemy żałowali każdej minuty życia. Samochód warto zarezerwować wcześniej, często wszystkie są zajęte. Gdy już mamy auto, możemy pokusić się o biwakowanie, oczywiście poza parkiem narodowym, w który włączone jest Uluru. Jeśli nie mamy namiotu zamieszkamy w miejscowości Yulara, przedziwnym zbiorowisku należącym do jednej firmy(!) hoteli i moteli oraz centrum handlowego, którego nowoczesna architektura niewiadomo czemu nawiązuje do żagli. Przecież aborygeni nie potrafili wykonywać prostych dłubanek, a co dopiero łodzi żaglowych. Zresztą i tak na okolicznym milionie kilometrów kwadratowych nie ma ani jednego większego zbiornika wodnego... W Yulara jest drogo, tutaj Krakus nie porządzi. Jeśli lubicie coś mocniejszego pamiętajcie, że w tutejszym sklepie obowiązuje prohibicja, a jedyny licencjonowany bar znajduje się w motelu Outback Pioneer Lodge.

Aby dojechać do Uluru musimy przejechać przez bramę parku narodowego i opłacić bilet. Na górę można wchodzić jedynym szlakiem zaczynającym się po zachodniej stronie góry. Tylko tędy Aborygeni zezwolili na wejście. Najlepiej zjawić się tam tuż po wschodzie słońca. Barierka i tabliczka poinformuje nas, czy szlak jest otwarty. Bardzo często jest zamykany, gdyż na górze jest silny wiatr, którego nie odczuwamy na dole. Troskliwe władze parku nie wpuszczają też turystów, gdy prognozowana jest wysoka temperatura, czyli w praktyce bardzo często podczas australijskiego lata. Prawdopodobnie nie mają ochoty na cucenie i sprowadzanie na dół nieprzyzwyczajonych do wysiłku wycieczkowiczów. Wtedy tłumy ruszają ciekawą skądinąd ścieżką u podnóża skały, najczęściej tylko kawałek zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Obejście całego Uluru to niemal dziesięć kilometrów. Gdy szlak na szczyt jest otwarty na górę ruszają istne tłumy. Z daleka wyglądają na rząd mróweczek wspinających się na kopiec i tak są ponoć nazywani przez miejscowych aborygenów plemienia Anangu: minga, czyli mrówki.

Ayers Rock wyrasta wprost z równiny, ma piękny, czerwonawy kolor, z bliska jest naprawdę wspaniały. Początkowo idziemy skałą o dość sporym nachyleniu, gdzie poustawiano słupki i łańcuchy. Szlak jednak nie jest trudy, łatwiejszy, niż wiele szlaków tatrzańskich. Na najniższym i najstromszym odcinku tłum nieco się przerzedza, niektórzy na szczęście szybko rezygnują. Raz, nie wiem czemu, było stosunkowo pusto, podczas innych wejść pamiętam, jak musiałem mijać tłumy Japończyków, którzy kurczowo chwytali się łańcuchów dłońmi ubranymi w białe rękawiczki. Nie mogłem pojąć, po co im te rękawiczki.

Bliżej szczytu teren robi się połogi, na górze wchodzimy na rozległą górę stołową poprzecinaną wgłębieniami i atrakcyjnymi formami powstałymi wskutek działania wiatru i opadów. Podobno podczas rzadkich deszczów powstają na skale efektowne wodospady. Najwyższy punkt leży zaledwie 348 m nad otaczającą równiną i 867 m nad poziom morza. Na szczycie rzeczywiście bardzo wieje, widoczność jest zwykle fenomenalna, widać wyraźnie oddalone o sto kilkadziesiąt kilometrów inne formacje skalne.

Wszyscy lokalni przewodnicy powtarzają jak mantrę prośbę aborygenów, by nie wchodzić na szczyt, gdyż góra jest ich świętym miejscem i czują się oni odpowiedzialni za bezpieczeństwo gości. Rozpuszcza się pogłoski o pechu prześladującym zdobywców i tych, którzy wezmą z okolic choćby mały kamyczek. W sklepach sprzedawano też koszulki z napisem: „Nie wszedłem na Ayers Rock”. Zresztą nadana przez Anglików na cześć lokalnego polityka Ayersa nazwa, nie jest już oficjalnie używana, a nawet jej stosowanie uważane jest za niepoprawne politycznie. Uluru to w języku Anangu „miejsce zgromadzeń”.

Jednak nie wierzę, by sami aborygeni, którym jako społeczności zwrócono skałę, interesowali się jeszcze swym dawnym, bardzo ważnym niegdyś miejscem, o którego znaczeniu i mitologii napisano już całe książki na podstawie ustnych przekazów. Aborygeni nie wytrzymali zderzenia z naszą cywilizacją.

Przez lata prześladowani i mordowani przez Anglików i Australijczyków dzisiaj w okolicach Uluru i Alice Springs stanowią niestety zdegenerowane społeczeństwo alkoholików. Ich społeczności ochoczo przyjmują pieniądze od władz za udostępnianie swego Uluru, jednak nie próbują nawet przekazywać tradycji. Kiedyś, gdy odwiedzałem leżące pod Uluru tzw. Centrum Kultury Aborygenów, było ich jeszcze kilku. Jeden rozpalał ogień przy pomocy patyczków, inny rzucał bumerangiem. Potem nie widziałem już ani jednego, całe centrum obsługiwała grupa białych i przypominało one już komercyjny sklep. Spytałem się starszej pani sprzedającej pamiątki dlaczego nie ma ani jednego aborygena. Odpowiedziała, że już dosłownie żaden nie chce pracować, wszyscy piją.

Moment kulminacyjny pobytu ponad tysiąca turystów, jacy tu trafiają codziennie to zachód słońca. Wszystko jest zorientowane na okropną, ujętą w sztywne ramy masową turystykę, która dotknęła większe atrakcje Australii. Zachód można obserwować tylko z olbrzymiego parkingu podzielonego na strefę autokarów i samochodów osobowych. W innych miejscach jest to nielegalne i poustawiano zakazy zatrzymywania. Przed zachodem na parkingach robi się tłoczno - spaliny huk silników, rozmowy i śmiechy wycieczkowiczów, to odgłosy buszu pod Ayers Rock. Gdy słońce schodzi niżej, skała zmienia kolory, w końcu nabiera barwy krwistoczerwonej. Wtedy kierowcy grup autokarowych otwierają butelki z winem musującym i przekąskami i wycieczki rzucają się na nie wzbudzając zazdrość tych, którzy wykupili opcję bez „szampana”. Koniec spektaklu, można wrócić do Yulary i wypić piwo.

Przed jednym z zachodów po niebie wędrowała mała, samotna chmurka. Nieubłaganie zbliżała się do słońca. Pech chciał, że przed zachodem je zakryła i skała zrobiła się szara. Przez tłum zgromadzony na parkingach przebiegł jęk zawodu, tym razem nie było krwistoczerwonych zdjęć Uluru. Tyle pieniędzy wydanych na darmo.

 

Źródło: archiwum "Globtrotter"

Tekst: Jacek Torbicz

 

Zaciekawiła Cię ta historia? Sprawdź nasze wyjazdy

Australia Nowa Zelandia Samoa Fidżi | 25 dni

Australia wraz z Tasmanią |18 dni