Kiedy zapytałam jednego ze sklepikarzy w Baganie, jak wygląda sytuacja w Myanmarze, usłyszałam, że jest źle, i że trudno się tu żyje. Zmieszany dodał, że chciałby powiedzieć więcej, ale nie mówi zbyt dobrze po angielsku. Po chwili zastanowienia wyjął z szuflady duży kłębek poplątanego sznurka. „Tak właśnie wygląda sytuacja w Myanmarze, jak ten sznurek” – powiedział. To porównanie jest wyjątkowo adekwatne: współczesna Birma to państwo z powieści George’a Orwella, ale – o ironio – nie z tej, która w sposób oczywisty nasuwa się na myśl, „Birmańskich dni”, ale z „Roku 1984”.
Gdyby niespełna sto lat temu, pisząc swą pierwszą książkę, George Orwell próbował przewidzieć dalsze losy Birmy, to, kierując się zdrowym rozsądkiem, pewnie wywróżyłby jej dostatnią przyszłość. Jak reszta Anglików rezydujących w tym kraju w czasach kolonialnych, musiał być pod wrażeniem bogactwa przyrody i obfitości darów natury. Losy Birmy, słynącej z wydobycia kamieni szlachetnych, potoczyły się jednak inaczej.
Birmański supeł
Birma nie była krajem łatwym do rządzenia dla kolonialnych władców. Mimo wiary autochtonów w święty porządek hierarchii społecznej, na której wierzchołku zawsze był Anglik, wśród Birmańczyków już w latach 30. XX wieku szerzyły się idee niepodległościowe. Era kolonialna ostatecznie zakończyła się w roku 1947, kiedy to formalnie proklamowano utworzenie niepodległego Związku Birmy. Były to czasy krystalizowania się postaw, poszukiwań tożsamości, a także, co bardzo ważne, lata bohaterów, których naród birmański będzie odtąd otaczał czcią i powoływał się na nich w trudnych chwilach. Taką postacią był np. generał Aung San - jeden z inicjatorów powstania autonomicznego państwa, zabity przez zamachowca działającego z polecenia politycznego wroga.
Dużym problemem wtedy, podobnie jak i dziś, była też niespójność etniczna kraju – na birmańskie społeczeństwo składa się bowiem kilkanaście grup plemiennych, z których kilka miało ambicje stworzenia autonomicznych jednostek państwowych. W poszczególnych rejonach dużo większe znaczenie ma tożsamość plemienna niż narodowa. Problem ten dostrzegł generał Ne Win i ogłosił potrzebę zbudowania nowego społeczeństwa w ramach „Birmańskiej Drogi do Socjalizmu”. Gwałtowna zmiana kierunku polityki miała miejsce w 1962 roku, kiedy to Ne Win, w wyniku przewrotu wojskowego, przejął władzę, aby utrzymać ją w swych rękach przez wiele lat. W ciągu kilkunastu dni wszystko stanęło na głowie – parlament został rozwiązany, czołowi politycy aresztowani, a prawa gwarantowane przez konstytucję zawieszone. Odtąd Birma podążała ścieżką socjalizmu przyprawionego ksenofobią i wiarą w zabobony.
Generał często np. podejmował decyzje państwowe, inspirowany radami astrologów i numerologów. Szczególnie upodobał sobie zwłaszcza zmiany systemu monetarnego państwa. W połowie lat 80. wycofał banknoty o nominale 50 i 100 kyatów i zastąpił je 35-kyatowymi, a zaraz potem wprowadził banknot 75-kyatowy, upamiętniając w ten sposób swoje siedemdziesiąte piąte urodziny. Kilka lat później przyszła pora na następną denominację – tym razem punktem odniesienia stała się ulubiona cyfra generała, dziewiątka (banknoty o nominałach 45 i 90 kyatów). Zmiana pozbawiła Birmańczyków oszczędności ich życia. Fakt ten wywołał falę krwawo stłumionych protestów. Kuriozalne posunięcia, takie jak forsowanie wszechobecność dziewiątki w życiu publicznym, stały się wizytówką generała. Nic więc dziwnego, że pod koniec lat 80. przez kraj przetoczyła się fala chaosu, wielu ludzi wyjechało za granice, a kolejne państwa zrywały dotychczasowe kontakty z Birmą.
W 1988 roku Ne Win postanowił odejść, a władzę przejęła SLORC - State Law and Order Restoration Council. Nazwa państwa została zmieniona na Związek Myanmaru, bo poprzednia miała jakoby konotacje kolonialne. Rada, złożona z wojskowych, chcąc załagodzić niepokoje obiecała przeprowadzenie wielopartyjnych wyborów. Rok 1988 przyniósł jeszcze jedno ważne wydarzenie – do Birmy wróciła córka generała Aung San, bohatera narodowego walczącego o niepodległość. Aung San Suu Kyi dość szybko wyszła z cienia legendy swojego ojca. Mimo represji nałożonych na członków powstałej w owym czasie Narodowej Ligi na rzecz Demokracji (NLD) stała się rzecznikiem idei wolnościowych. Rzeczywistość po raz kolejny obfitowała jednak w większe i mniejsze absurdy – perspektywa mających odbyć się w niedalekiej przyszłości wyborów nie spowodowała zlikwidowania zakazu zgromadzeń, członkowie NLD byli więzieni i poddawani torturom, a pojęcie wolności słowa nadal należało do sfery abstrakcji. Wkrótce wobec Aung San Suu Kyi zastosowano areszt domowy, a termin wyborów przesunięto na rok 1990. W maju tegoż roku Birmańczycy poszli do urn, NLD zdobyła 82 % przewagi. SLORC nie uznała jednak wyników, a posłów zwycięskiej partii wtrącono do więzień. Historia jeszcze raz zatoczyła koło.
Orwellowska rzeczywistość
Dzisiaj o wolnych wyborach i wiązanych z nimi nadziejach nikt już nie pamięta. Aung San Suu Kyi, uhonorowana w 1991 roku Pokojową Nagrodą Nobla, przebywa w areszcie domowym, ale nieprzerwanie pozostaje współczesnym bohaterem narodowym, kobietą–symbolem. I chociaż ludzie boją się nawet głośno wymawiać jej imię, to każdy taksówkarz w Yangunie wie, gdzie mieszka birmańska noblistka. Strach przed manifestowaniem swoich poglądów politycznych jest czymś jak najbardziej zrozumiałym, bo zbytnia szczerość i otwartość w tej kwestii może dużo kosztować. Mimo tego mieszkańcy Birmy nie unikają rozmów o polityce z obcokrajowcami. Zwłaszcza w dużych miastach, ludzie, gdy tylko mają pewność, że rozmowie nie przysłuchuje się ktoś trzeci, otwarcie potępiają panujący reżim. Inaczej jest w małych prowincjonalnych miasteczkach, tu górę zwykle bierze strach przed podjęciem określonych tematów.
SPDC (State Peace and Development Council), dawniej SLORC, kontroluje każdą dziedzinę życia publicznego. O wolności słowa nie ma mowy. Wiele kwestii pozostaje tabu. Nie istnieje także prawdziwy przepływ informacji, wszystko tonie w morzu propagandy. Mieszkaniec Yangunu wie bardzo niewiele o tym, co się dzieje w Mandalay, a jeszcze uboższa jest jego wiedza o życiu na prowincji. Taki stan rzeczy sprawia, że społeczeństwo łatwiej jest kontrolować. Mieszkaniec małej miejscowości może nawet nie być świadomy istnienia problemów takich, jak prześladowanie mniejszości etnicznych i religijnych czy przymusowe wcielanie do armii. Władza nie mówi o swoich grzechach. Zresztą w ogóle, jeśli cokolwiek powie, posługuje się językiem propagandy. Fakt, że przy budowie dróg pracują ludzie, nie otrzymując za to jakiejkolwiek zapłaty, tłumaczony jest ich bezinteresownym pragnieniem zrobienia czegoś dla dobra ogółu, a także buddyjskim obyczajem zbierania dobrych uczynków.
Dla przeciętnego mieszkańca Birmy życie na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci niewiele się zmieniło. Za rządów generała Ne Win dochód „na głowę” nie przekraczał 200 USD rocznie, pod koniec lat 90. dane te nadal były aktualne, co czyni Birmę jednym z najbiedniejszych krajów świata. Nie istnieje służba medyczna z prawdziwego zdarzenia, a w latach 90. umieralność noworodków wynosiła 94/1000. Dla większości mieszkańców tego kraju problemem jest zdobycie środków na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych. Tym bardziej wprawia w osłupienie istnienie luksusowych sklepów kosmetycznych w centrum Yangunu i Mandalay. Kogo stać na tusz do rzęs za 50 USD? Chyba tylko żony generałów. Bo Birma to kraj kontrastów i paradoksów.
Dwa głosy Myanmaru
Codzienność Birmy i jej sprzeczności wprawiają obcokrajowca w osłupienie. Już w samolocie do Yangunu uśmiechnięte stewardessy wręczają turystom „New Light of Myanmar”, jedyną oficjalną anglojęzyczną gazetę. Wyczytamy w niej, jak to obce mocarstwa chylą się ku upadkowi, podczas gdy Myanmar podąża drogą rozwoju ekonomicznego i społecznego. Turysta może popatrzeć na ujmujące wizerunki Than Shwe – przewodniczącego SPDC – i poczytać reportaże z wizyt dygnitarzy w fabrykach, wszystkie opatrzone fotografiami – statycznymi obrazami tworzonymi według sztywnego schematu: oficjel (ewentualnie ich grupa) plus najlepszy dowód na rozwój kraju, czyli maszyna (linia produkcyjna w fabryce, walec drogowy). Innymi słowy, naczelne przesłanie brzmi: „praca wre”.
Przybysz może się natomiast poczuć nieco zaniepokojony, kiedy zapozna się z doniesieniami z zagranicy. Przeczyta jak to Kanadyjczycy znęcają się nad zwierzętami, w Budapeszcie znajduje się bomby z czasów II wojny światowej, a Stany Zjednoczone cierpią z powodu klęsk klimatycznych. Język propagandy, ze swoją nachalnością i brakiem umiaru, nawet nie irytuje – wywołuje jedynie lekki uśmiech. Turysta z Polski może zaś doznać déjà vu, zwłaszcza jeśli pamięta rodzime gazety z lat 50. XX wieku.
Potrzeba komunikowania światu istoty polityki Myanmaru znajduje swój wyraz nie tylko na marnej jakości papierze „New Light of Myanmar”, ale i na ulicach miast. Każdy, chcąc nie chcąc, musi zobaczyć hasła propagandowe wypisane wielkimi literami w dobrze widocznych miejscach. W centralnych punktach Mandalay obcokrajowiec może przeczytać, kim dla Myanmaru jest Than Shwe i jakie są główne założenia SPDC.
Wielki Brat przemawia zresztą także nie wprost. Niekiedy obcokrajowców zadziwiają okazałe budowle, których użyteczności na próżno by się doszukiwać. Np. wielkie, nowo wybudowane lotnisko pod Mandalay. Jeszcze kilka lat temu pod miastem był port lotniczy obsługujący połączenia lokalne – lotnisko nie miało imponujących rozmiarów, ale spełniało swoje funkcje. Obecnie, w odległości 40 km od miasta, stoi wielki i nowoczesny port lotniczy: przestronny, wielokrotnie większy od swojego poprzednika, wyposażony we wszystkie niezbędne urządzenia. Tylko... po co?
W pewne marcowe popołudnie weszliśmy do wspomnianego obiektu. W wielkich halach oczekiwali nieliczni turyści, awarie prądu miały miejsce kilka razy w ciągu niespełna godziny, a wszystkie połączenia odprawiane były z jednej bramki. Czym więc jest lotnisko pod Mandalay? Manifestacją rozmachu, bogactwa i nowoczesności, chybioną inwestycją czy wyrazem nadziei na lepsze czasy, kiedy miastu potrzebny będzie duży port lotniczy?
Ale głos systemu to nie wszystko. W świecie szerokim echem odbiły się słowa Aung San Suu Kyi, która nawoływała do turystycznego bojkotu Birmy. Noblistka apelowała do cudzoziemców, aby nie odwiedzali jej kraju, ale poczekali na czas, kiedy będzie on wolnym, demokratycznym państwem. Zatem jechać czy nie? Na to pytanie każdy wybierający się w te strony musi sobie odpowiedzieć sam. Trzeba jednak mieć na uwadze fakt, że duża część pieniędzy, jakie wydaje się w Birmie trafia wprost do władz, a co za tym idzie ruch turystyczny przyczynia się do wspierania reżimu. Chcąc zatem wyrazić swój sprzeciw wobec polityki wewnętrznej SPDC, podróżnicy starają się zostawić w rządowej kieszeni jak najmniej pieniędzy. Powszechnym zwyczajem jest unikanie opłat za wstęp do rozmaitych obiektów – turyści wymieniają się informacjami na temat tego, kiedy i którędy wejść tak, aby nie płacić. Nikt też nie lata wewnętrznymi rządowymi liniami Myanmar Airways. Czasami lepiej czegoś nie zobaczyć bądź nie zrobić zdjęcia (jak np. na szczycie Mandalay Hill, gdzie pobiera się 300 kyatów za możliwość fotografowania) niż dać zarobić reżimowi choćby kilka dolarów. Oczywiście nie zawsze jest to możliwe. Niektórych opłat po prostu nie da się uniknąć, jak np. 10 USD za wstęp do strefy archeologicznej w Baganie (gdy przybywamy na miejsce samolotem, opłatę trzeba uiścić jeszcze przed otrzymaniem swojego bagażu).
No więc, czy warto jechać do Birmy? Cóż... kiedy popatrzy się na fascynujące budowle Baganu, nie sposób w to wątpić. Stanąwszy na szczycie jednej z nich, możemy się przekonać, jak wiele jest tu zabytków. Świątynie, z których najstarsze pochodzą z XI wieku, rozciągają się aż po horyzont. Niesamowite wrażenie sprawia też wysoka na 98 metrów pagoda Shwedagon w Yangunie – cała pokryta złotem wygląda z daleka niczym płonąca i wznosząca się do nieba wieża. Tak naprawdę nawet niewielkie prowincjonalne miasteczka zaskakują kolorami. Bo Birma to właśnie kraj kolorów – żywych, intensywnych, nasyconych, zadziwiających swą wszechobecnością: czerwonymi i różowymi strojami mnichów i mniszek, migotliwymi wnętrzami buddyjskich świątyń czy wreszcie złocącymi się stupami osadzonymi na skalistych brzegach Irawadi.
Birma darem Irawadi
Największa rzeka Birmy (2150 km) wypływa z południowo-wschodniej części Wyżyny Tybetańskiej i uchodzi do Morza Andamańskiego. Na jej brzegach od stuleci koncentruje się życie, a jego tryb i tempo prawdopodobnie niewiele się zmieniły w ciągu ostatnich kilku wieków. Połów ryb czy poszukiwanie grudek złota dla wielu ludzi wciąż jest sposobem na przeżycie. Ale rzeka to także możliwość przemieszczania się, bo mimo istnienia dróg lądowych nadal korzysta się tu z transportu rzecznego. Łodzie pasażersko-towarowe wypływają codziennie wcześnie rano, by obsługiwać połączenia na odcinkach Mytkina–Bhamo i Bhamo–Kahta. Podróż trwa około siedmiu godzin. Ile dokładnie? Nikt nie jest w stanie określić. W porze suchej dość częste są bowiem nieplanowane przystanki na mieliźnie – sędziwe, metalowe puszki wypełnione do granic możliwości zwalniają, by po chwili znowu przyspieszyć. Należy więc uzbroić się w cierpliwość.
Pokonywanie wspomnianych odcinków drogą rzeczną jest atrakcją samą w sobie – Irawadi płynie przez wyjątkowo malownicze rejony: u brzegów rozciągają się skały, na których gdzieniegdzie można dostrzec niewielkich rozmiarów stupy. Chcąc wybrać się w taką podróż warto zawczasu zaopatrzyć się w bilet – dotyczy to szczególnie odcinka Bhamo–Katha. Przychodząc wcześnie rano na przystań można bowiem usłyszeć, że nie ma już miejsc. Przy odrobinie szczęścia jest szansa, że turystom zostanie złożona „specjalna oferta”. Nam to się właśnie udało, dlatego część podróży odbyliśmy zerkając na rzekę z perspektywy... ładowni z czosnkiem. Potem otrzymaliśmy bardziej „prestiżowe” miejsce – na dziobie łodzi. Aż dziw bierze, że kierujący widział cokolwiek zza naszych pleców.
Aby w pełni uzmysłowić sobie, czym dla Birmańczyków jest Irawadi, warto przyjść na jej brzeg o świcie. W czasie, gdy słońce stopniowo podnosi się znad horyzontu, na brzegach rzeki zaczyna toczyć się codzienne życie. W Myitkinie całe rodziny przychodzą, aby korzystać z dobrodziejstw płynącej wody. Kobiety piorą, kucając na drewnianych kładkach, inni myją się, wylewając na siebie całe wiadra. Ludzie siadają nad brzegiem, jedzą, część z nich czeka na mającą przypłynąć łódź. Brzeg rzeki to także miejsce handlu – jak w Bhamo, gdzie tuż obok przystani można kupić miejscowe wyroby. Bo Irawadi to nie tylko rzeka, ale i ważna część życia wielu ludzi. Bez niej ich losy zapewne toczyłyby się inaczej.
Trudno opowiedzieć o Birmie, bo to kraj pełen kontrastów – szokujących różnic między biednymi a bogatymi, wrogością wojskowych i ogromną gościnnością zwykłych ludzi, którym tak bardzo zależy, aby o ich ojczyźnie świat wiedział jak najwięcej. Ale to także kraj kolorów, wspaniałych budowli i niezwykłych krajobrazów. Kraj wyjątkowy choćby dlatego, że stanowi unikalną mozaikę kulturową i religijną. Kraj, który mógłby być jednym z dostatniejszych państw regionu.
Czy to kiedyś nastąpi? Patrząc na życie codzienne Myanmaru można w to powątpiewać. Społeczeństwo przez lata odseparowane było od reszty świata, na skutek czego stopniowo zatarło się i uległo zapomnieniu takie pojęcie, jak prawa człowieka. Przedmiotowo traktowani Birmańczycy, odarci z godności, przestali wierzyć w przyszłość. Marzenia o wolnym, demokratycznym kraju przetrwały jedynie w głowach nielicznych. Marzenia - w Birmie wciąż numer jeden na liście towarów deficytowych.
Źródło: archiwum "Globtrotter"
Tekst: Elżbieta Paszek
Zaciekawiła Cię ta historia? Sprawdź nasze wyjazdy