Majotta to francuskie terytorium zamorskie mające status zbiorowości terytorialnej. Składa się z dwóch większych wysp – Majotty (Grande Terre) oraz Pamanzi (Petite Terre). Pierwsza ma 374 km2, a druga, na której mieszkaliśmy – niespełna 11 km2. Oprócz nich są też liczne maleńkie wysepki. Językiem urzędowym jest francuski, ale wielu ludzi go nie zna i posługuje się tutejszym, majotyjskim dialektem języka suahili, noszącym nazwę mahorian.
Paryż pożegnał nas deszczem. Kot dał sobie wcisnąć tabletkę na uspokojenie, a my wcisnęliśmy go do klatki. Podróż z trójką dzieci i kotem na koniec świata już na starcie zapowiadała się nieciekawie. Dzieci marudziły, kot miauczał, bagażu było za dużo, a do tego lecieliśmy bez mojego partnera… Podróż była ciężka, trzynaście godzin lotu, prawie 9000 km, dziecko, które wyło, i to w dodatku moje własne. W końcu wylądowaliśmy szczęśliwie na Majotcie – wyspie na Oceanie Indyjskim. Miałam na niej spędzić wraz z rodziną dwa lata. Mimo żaru lejącego się z nieba zapamiętaliśmy wieńce z kwiatów, które zawieszono nam na szyi, oraz regionalną muzykę na powitanie. Pierwsze wrażenia i zachwyt – wszędzie mnóstwo kwiatów, palmy i piękna zieleń. Właśnie zaczynała się pora sucha. Skóra natychmiast pokrywała się potem, włosy lepiły się, ubranie było mokre. Zamieszkaliśmy w ogromnym domu w stylu majotyjskim. Otaczał go płot upleciony z liści bananowca, obok był ogród z bananowcami i palmami kokosowymi oraz kwitnącymi krzewami.
Minęło kilka tygodni, zanim przyzwyczailiśmy się do ciepła. Dopiero gdzieś około kwietnia, po zmianie pory roku na chłodniejszą, można było normalnie oddychać. Rzadziej padał deszcz, a powiew pasatu był czymś cudownym w tropikalnym klimacie. Temperatura spadła do 25°C, ocean już nie przypominał płaskiej deski – wzburzył się, a fale osiągały nawet dwa metry wysokości. Śliczne zielone jaszczurki łażące po ścianach początkowo napawały nas strachem. Okazały się one jednak dużo sympatyczniejsze niż inne żyjące tu stworzenia. Najgorsze były szczury, myszy, mrówki, skolopendry oraz bezpańskie koty i psy doprowadzające mnie do łez, gdy kradły mi jedzenie z kuchni. Nietoperze, które często podpijały sok z bananowców, najpierw budziły w nas odrazę, z czasem jednak poczuliśmy sympatię do tych ssaków. Bananowce są tu największymi chwastami, ale zawsze dają pożywienie. Wyrastają niewielkie, mają pustą nibyłodygę (na skutek czego łatwo je złamać) i rozłożyste liście, w których podczas deszczu zbiera się woda, przez co stanowią prawdziwy raj dla komarów. Na Majotcie są 24 gatunki bananów – od słodkich po takie do smażenia czy gotowania, od małych po bardzo duże. Bananowiec rośnie około trzech miesięcy, następnie ścina się go i wiesza kiść z owocami, aby dojrzały. Kilka razy ścięliśmy za wcześnie – owoce były niejadalne, nie mogliśmy poznać, czy nadają się już do pieczenia. Tę wiedzę udało się nam nabyć dopiero po pewnym czasie. Po miesiącu pobytu na wyspie zatrudniliśmy ogrodnika. Nie byliśmy w stanie sami uprawiać tropikalnego ogrodu, a ścinanie bananowców czy wychodzenie na palmę kokosową przekraczało nasze możliwości. Po ścięciu bananowca obok pozostałego kawałka nibyłodygi pojawia się kilka nowych, przez co rośliny te rozrastają się w bardzo szybkim tempie, mimo że mają bardzo krótki korzeń. Na Majotcie króluje palma kokosowa, osiągająca nawet 30 m wysokości. Z jej liści robi się płoty, kosze i maty, a owoce zawierają oprócz mętnawego orzeźwiającego soku także smaczny miąższ. Wspaniałym napojem jest rum wlany do orzecha kokosowego, wystawionego następnie na kilka dni na słońce.
Niedługo po naszym przyjeździe zaczął się okres ramadanu. Zmęczeni upałem ludzie czekali z utęsknieniem na zachód słońca, by odpocząć i wreszcie coś zjeść i wypić. Rankiem budziło nas nawoływanie (adhan) muezina do modlitwy (namaz), odmawianej pięć razy dziennie. 97% mieszkańców Majotty to muzułmanie, resztę stanowią katolicy.
Pierwsza jazda samochodem po wyspie była dla mnie prawdziwym wyzwaniem. Wąskie uliczki bez poboczy, chodzący środkiem ulicy ludzie, biegające dzieciaki, a oprócz nich kozy i garbate bydło zebu. Pierwsze tygodnie pobytu mijały nam na poznawaniu ludzi i okolicy. Kupiliśmy skuter i z wiatrem we włosach zwiedzaliśmy obydwie wyspy. Niedługo jednak cieszyliśmy się naszym pojazdem. Pewnej nocy skradziono go nam. Policjanci byli tym niespecjalnie zdziwieni. Mówili, że to sport narodowy i chęć sprawienia bliskiej osobie prezentu na ramadan. Niestety, skuter nigdy się nie znalazł. Niedługo potem mój mąż kupił motor – wielką Hondę Africa Twing. Aby nie powtórzyła się historia z kradzieżą, pomalowaliśmy motocykl w pasy białym i czarnym lakierem, tworząc wzór zebry. Gdy jechaliśmy naszym pojazdem, wzbudzaliśmy sensację i wywoływaliśmy uśmiech na twarzach wielu przechodniów.
Na pewno nie zapomnimy pierwszej wizyty u majotyjskiego lekarza. W brudnym gabinecie, z walającymi się po podłodze bandażami, miły, ciekawy świata doktor, który wkrótce został naszym przyjacielem. Powoli poznawaliśmy ludzi i ich zwyczaje. Kiedy nadchodził chłód wieczoru i ciemności ogarniały wyspę, miło było posiedzieć na tarasie domu, zapalić świece i posłuchać brzęczenia komarów. Cieszyliśmy się oceanem i plażą. Podczas odpływów zbieraliśmy to, co wyrzucił ocean – muszle i koralowce. Majotta jest otoczona jedną z największych raf koralowych. Wyrzucany przez wodę koral ma piękne kształty i barwy, a muszle są niepowtarzalne, niektóre pod ochroną. Piasek na każdej z plaż jest innego koloru – od bieli przez beż, brąz, szarość aż po czerń. Szybko robiło się ciemno, więc popołudniowy spacer czy wycieczkę rowerową kończyliśmy przed godziną 18.00. Później przejazd czy nawet przejście wąskimi uliczkami bez lamp, zatłoczonymi ludźmi, jest nie lada wyczynem. Jednym z niezapomnianych wrażeń była wyprawa do urzędu znajdującego się na Grande Terre. Po dopłynięciu wzięliśmy taksówkę – jedyny środek transportu publicznego na wyspie. Przejazd kosztuje jeden euro, niezależnie od odległości, więc taksówkarze zabierają tylu pasażerów, ilu się zmieści w samochodzie. Jechaliśmy upchnięci jak sardynki, z otwartym bagażnikiem, z którego sterczał wózek. W urzędzie pracownicy mieli ślimacze tempo, więc wyszliśmy stamtąd po kilku godzinach z dużą ulgą. W drodze powrotnej taksówkarz zatrzymał się przy targu, gdzie sprzedawano ryby. Żałowaliśmy później, że nie przesiedliśmy się do innej taksówki, bo w naszej jakaś uśmiechnięta pani jechała z siatką pełną cuchnących ryb, trzymając ją w ręce wystawionej za okno. Na targu zrobiłam małe zakupy i wsiedliśmy na barkę. Zdziwiłam się, że nie została zamknięta, mimo że była przepełniona. Po kilku minutach podpłynęli do nas motorówką strażnicy i kazali zamknąć barkę. No cóż, samochodów na barce nie dało się ścisnąć, za to ludzi – jak najbardziej. W końcu barka ruszyła. Niczego więcej wtedy nie chciałam, tylko tego, żeby te piętnaście minut podróży przeleciało jak najszybciej. Niestety, przepełniona barka płynęła dużo dłużej. Humory poprawił nam kupiony na targu, przepyszny słodki ananas. Innym razem kupiliśmy, jak nam się wydawało, owoc chlebowca właściwego. Okazał się on jednak owocem drzewa bochenkowego, bardzo podobnym z wyglądu, lecz znacznie soczystszym. Elektryczny nóż utknął w owocu, a lejąca się z niego maź pokryła wszystko dokoła. Pomogła nam dopiero sąsiadka, która sprawnie go pokroiła i posmarowała oliwą. Owoc ten był pyszny, zwłaszcza gdy podawało się go w zalewie rumowej. Na koniec ramadanu mieszkańcy Majotty wylegają na ulice, bawią się, tańczą i zapraszają wszystkich na poczęstunek do swoich domów. Ludzie są tu w większości biedni, zbierają pieniądze przez cały rok, aby w to święto najeść się do syta i podzielić się z innymi tym, co mają.
W styczniu mocno padało. Potoki wody spływały z dachu, a że nasz dom nie miał rynien, woda lała się na taras. Przez ogród płynęła rwąca rzeka, łamiąc bananowce. W nocy wichura przybrała na sile, zawieszone na tarasie dzwonki dźwięczały coraz mocniej. Co jakiś czas wyłączano prąd. Trwało to wszystko około tygodnia. Kiedy deszcz na chwilę ustawał, żołnierze jeżdżący po wyspie usuwali połamane drzewa z linii telefonicznych. Zabroniono wychodzenia z domów, dzieci nie chodziły do szkoły. Nad Majottą powstał cyklon, lecz większa jego część pognała nad Kanał Mozambicki. Jednak i na naszej Petite Terre dokonał niemałych zniszczeń: powywracał łodzie wiosłowe i żaglówki w porcie, połamał palmy i inne drzewa, powyrywał płoty, a wraz z potokami wody spływały z gór tony śmieci i kamieni, które żłobiły dziury w drogach, niszcząc je. Jednak z miesiąca na miesiąc pogoda się poprawiała. Padało coraz mniej, ziemia wchłaniała wodę – powoli nastawała pora sucha. Mijał rok naszego pobytu. Nadal cieszyły nas wspaniałe widoki Grande Terre, którą często przemierzamy samochodem czy motorem. Z daleka widać górę Chaonguli (około 545 m n.p.m.) – jedyną pozostałość po wulkanie. Na jednej z najpiękniejszych plaż – N’Guja, piasek ma kolor soli i pieprzu. Można tu podziwiać ogromne baobaby. Niektóre z nich zostały przewrócone przez wiatr, a mimo to rosną nadal, wbijając korzenie w piasek. Na plaży urządzamy piknik, a potem pływamy w oceanie razem z żółwiami. Są one bardzo oswojone i nie boją się ludzi. Inna ciekawa plaża to Sacouli, pięknie utrzymana, z brązowym piaskiem, wypożyczalniami sprzętu i sympatycznymi knajpkami. Podróżując po wyspie, mijamy wioski, w których dzieci bawią się przy drogach, pchając przed sobą kółka, lub taplają się na brzegu oceanu. Kobiety leżą na tarasach albo chodzą, nosząc na głowie miski z praniem czy liście bananowca. Mężczyźni łatają sieci lub przygotowują łódki do wieczornego połowu. Przy drogach można kupić owoce i warzywa wyhodowane gdzieś dalej, na polach wydartych bananowej i kokosowej dżungli. Kiedyś rozbawił nas widok skutera załadowanego do granic możliwości liśćmi bananowca i mężczyzny, który stał obok i gdzieś pośrodku gajów bananowych rozmawiał przez telefon komórkowy. Każdą wycieczkę kończyliśmy w stolicy Majotty – Mamoudzou, skąd płynęliśmy barką do domu.
Pewnego upalnego dnia wybrałam się na zakupy na Grande Terre. Po dopłynięciu barką do portu w Mamoudzou długo szukałam taksówki, zanim w końcu jeden z taksówkarzy łaskawie zgodził się, że mnie zabierze. Łaskawie, ponieważ musiał ruszyć z jedną tylko pasażerką. Siadam na miejscu obok kierowcy, wiedząc, że jest to najlepszy wybór. Kilkaset metrów dalej zatrzymują taksówkę dwie kobiety z dziećmi, siadają z tyłu pojazdu, wcześniej zapełniwszy bagażnik paczkami. Kierowca krzyczy na jedną z kobiet, że zbyt mocno trzasnęła drzwiami, a na mnie, że nie zapięłam pasów. Ruszamy w drogę. Ulice są pełne ludzi dźwigających na głowach worki z ryżem lub miski z praniem, a prawie każda kobieta niesie w chuście na plecach dziecko. Mężczyźni w długich białych szatach idą do meczetu – z oddali słychać nawoływanie muezina. Taksówkarz bez przerwy trąbi na dzieci, na inne taksówki, na robotników pracujących przy budowie drogi, którzy zatrzymali ruch. Jedziemy małymi zatłoczonymi uliczkami w części miasta rzadko odwiedzanej przez turystów. Setki przyklejonych do siebie domków z blachy albo z ledwie trzymających się, dziurawych pustaków bądź z gliny. Płoty są pokryte workami po ryżu lub uplecione z liści palmy kokosowej. Na tarasach domów kobiety przygotowują jedzenie. Jedne nabijają na metalowe pręty kawałki tłustej wołowiny albo skrzydełka kurczaków, które będą potem skwierczeć na maleńkich grillach, a wokół będzie się roztaczał smród palonych piór. Inne płuczą ryż, pieką chleb, kroją pomidory, paprykę, cebulę. Przyglądam się temu przez dłuższą chwilę, bo taksówkarz poszedł napić się wody (gdy wracałam wieczorem, kierowca zatrzymał się na stacji benzynowej i spędził na niej dłuższą chwilę, niespiesznie tankując paliwo i rozmawiając z kolegą, a ja w tym czasie smażyłam się we wnętrzu taksówki).
Na bazarze w Mamoutzou robię zakupy. Zaczepiają mnie handlarze, oferując chińskie zegarki, bieliznę, płyty. Szybko jednak zwijają interes i uciekają z tobołkami pod pachą, gdy na horyzoncie pojawiają się policjanci. Wchodzę na bazar i czuję smród palonego oleju. Smażą się placki, banany w cieście, ryby i mięso. Kobiety w blaszanych budkach oferują ubrania, buty, zabawki. Na końcu bazaru sprzedają owoce, warzywa i przyprawy. Piętrzą się stosy bananów, ananasów, melonów, pomarańczy, cytryn, sałaty, ziemniaków, cebuli, ogórków, owoców chlebowca, mango, cukini, manioku, czosnku, papryki, szczypiorku, pietruszki, pomidorów, papai, awokado, dyni, bakłażanów. Aż kręci w nosie od zapachu: wanilii, cynamonu, imbiru, kolendry, kardamonu, pieprzu, gałki muszkatołowej, kurkumy i innych specjałów stosowanych w tutejszej kuchni. Dalej można kupić wiklinowe kosze i kawałki wysuszonego drewna, które ściera się na miazgę i robi z niej maseczki niezbędne każdej tutejszej kobiecie. Płynąc z powrotem barką, ciekawie przyglądam się moim towarzyszom podróży. Dzieci przyklejone do matek, ubranych zawsze czysto i kolorowo, z misternie ułożonymi włosami, z maseczkami na twarzach, obwieszone biżuterią. Ich twarze mają ciekawe rysy – są to przybysze z Reunionu, Madagaskaru, Komorów, z Afryki kontynentalnej czy też z Indii. Jedną z naszych ulubionych rozrywek było pływanie do okolicznych wysepek łodzią wiosłową bądź żaglówką naszego przyjaciela. Często odwiedzaliśmy wysepkę Mbuzi, gdzie żyją lemury katta (zwane też lemurami maki). Te śliczne włochate stworzenia dawały się karmić bananami i owocami mango. Cudownych przeżyć dostarczały nam dłuższe wyprawy żaglówką na okoliczne wysepki i dzikie plaże. Wylegiwaliśmy się na pokładzie łódki delikatnie sunącej po oceanie, podziwialiśmy zachody i wschody słońca. Często pływałam też z moim znajomym na połów kalmarów. Ryb nigdy nie udało mi się złowić, za to często łapałam plujące atramentową cieczą kalmary. Łowiliśmy wieczorem, przed zachodem słońca. Chyba jednak najciekawszy był podwodny świat: koralowce o niepowtarzalnych kształtach i kolorach, cudowne ryby. Najpiękniejszą z wysepek, leżącą niedaleko Grande Terre, jest Ilot de Sable Blanc. Nigdzie na Majotcie nie ma tak białego piasku, jak tutaj. Według legendy, Ilot de Sable Blanc miała powstać wtedy, gdy Bóg, widząc ludzi sypiących ryż na nowożeńców, ukarał ich za marnowanie jedzenia i zalał wszystkie drogi wodą. Ocean wokół wysepki ma wszystkie odcienie lazuru. Lecąc awionetką, mogłam podziwiać Ilot de Sable Blanc z lotu ptaka. Widoki zapierały dech w piersiach. Nawet ciężkie chmury, które wkrótce pojawiły się nad wysepką, nie zepsuły niezapomnianego wrażenia cudownej wolności. Często robiliśmy nocne wyprawy w celu oglądania żółwi. Niejeden raz widzieliśmy wylęgające się malutkie żółwiki, które czując przypływ, dreptały w stronę oceanu; niestety, wiele z nich zostawało głęboko w piasku. Kiedy plaża opustoszała, zaczęły wynurzać się z wody ogromne żółwie. Mogliśmy je obserwować z daleka, bo kiedy się je przestraszyło, wracały z powrotem do oceanu. Można było do nich podejść dopiero wtedy, gdy już zaczęły kopać ogromne dziury, żeby złożyć w nich jaja. Kiedyś spaliśmy w namiocie na plaży, kiedy nagle w środku nocy obudził nas ogromny żółw podkopujący nasz namiot. Rankiem cała plaża była usiana kopcami z piasku, w których żółwice złożyły jaja. Małe żółwiki wyklują się z nich za około dwa miesiące. Majotta jest nazywana wyspą żółwi, ponieważ podlegają one ścisłej ochronie, są dokładnie liczone i obrączkowane.
W drugim roku pobytu nabawiliśmy się choroby przenoszonej przez komary, nazywanej tu chicungunya. W języku suahili nazwa ta oznacza człowieka zgiętego w pół. Symptomami choroby są bóle mięśni i gorączka. Na szczęście trwała krótko, jednak jeszcze przez kilka następnych miesięcy nie przestawały nas boleć mięśnie. Do najmilszych wspomnień zaliczam nasz ślub kościelny w małym majotyjskim kościółku oraz chrzest naszego synka. Ponieważ mieliśmy także polskich przyjaciół, odprawiający mszę polski ksiądz mówił w dwu językach. Później popłynęliśmy hen daleko żaglówką. Wyszłam za mąż gdzieś na końcu świata…
Źródło: archiwum "Globtrotter"
Tekst: Agata Palimąka-Rejzler
Zaciekawiła Cię ta historia? Sprawdź nasze wycieczki