Zadzwoń do nas aby dowiedzieć się więcej: +48 12 633 04 60

MAROKO zapach Afryki

07.02.2024
Maroko wycieczka objazdowa

Zainteresowanie Afryką rozbudził we mnie Ryszard Kapuściński. jak bardzo różny jest to kontynent od wygodnej i błyszczącej Europy… Jego książka Heban sprawiła, że zapragnąłem doświadczyć odmiennej kultury, spotkać innych ludzi, ale wszystko to w granicach rozsądku. Wiedziałem, że nie jestem na tyle dojrzałym podróżnikiem, aby móc całkiem zagłębić się w serce Czarnego Lądu

Szukając salomonowego rozwiązania pomyślałem o Maroku – kraju nieco euro-podobnym a jednocześnie afrykańskim.

 

Marrakesz 

Mój samolot wylądował w Marrakeszu tuż przed południem, ale zanim to nastąpiło, pełen ekscytacji obserwowałem, jak na horyzoncie wyłania się z Atlantyku ląd. Pierwsze co poczułem, dotykając stopą Afryki, to... ZAPACH!. Naprawdę! Zapamiętałem wyraźnie jeden zapach, którego odrobiny znalazłem potem na straganie z przyprawami czy w miodowo-migdałowych ciasteczkach sprzedawanych na ulicy. Pełno go było w miejscach, które potem odwiedziłem: na placu Djemaa el Fna w Marrakeszu, w wąskich uliczkach medyny w Fezie czy kasby w Rabacie.

Po krótkich targach z dosłownie wyrywającymi mnie sobie z rąk taksówkarzami jechałem już ulicami Czerwonego Miasta. Przepisy ruchu drogowego w Maroku mają raczej wymiar podania ludowego, które podobno ktoś gdzieś kiedyś słyszał. Jednak mimo pozornego chaosu, poobijanych zderzaków, kakofonii klaksonów jest w tym jakiś porządek – wielokrotnie mi powtarzano, że bardzo rzadko zdarzają się tu wypadki. Taksówka dotarła we wskazane przeze mnie miejsce i wtedy pojawił się problem: poszukiwany przeze mnie hotelik był ukryty w labiryncie wąskich bezimiennych uliczek. Nie trzeba było jednak długo czekać, żeby zaczepił mnie jakiś człowiek, oferując pomoc. Jak się później przekonałem, po Maroku można podróżować praktycznie bez map, przewodników, adresów – zawsze znajdzie się ktoś chętny do pomocy, a w miastach, takich jak Marrakesz, nawet całe ich tłumy. Szczerze mówiąc, momentami problemem zaczyna być raczej nadmiar tych, którzy chcą pomóc. Wszystkie ulice i uliczki medyny (czyli starej części miasta) w Marrakeszu prowadzą przybysza do zupełnie niezwykłego zjawiska, jakim jest Djemaa el Fna. Celowo określam to miejsce mianem zjawiska, bo Wielki Plac (tak brzmi polskie tłumaczenie arabskiej nazwy) tworzą ludzie, zwierzęta, klimat, zapachy, smaki, kolory, muzyka, krzyki, dym i tysiące innych czynników, które zlewają się tutaj w jedną barwną mieszankę. Można rzec, mieszankę skupiającą w jednym miejscu wszystko, co może przyjść do głowy kiedy staramy się wyobrazić sobie Maghreb – średniowieczne królestwo północno-zachodniej Afryki. Przemierzające pustynie karawany, arabskie targowiska pachnące przyprawami, handlarze sprzedający piękne berberyjskie dywany, hipnotyczne dźwięki towarzyszące tajemniczym sufickim rytuałom – wszystko to można odnaleźć na Djemaa el Fna. Wokół placu rozciągają się suki, gdzie tłumy sprzedawców oferują najprzeróżniejszy asortyment. Suk jest czymś pośrednim między targowiskiem a manufakturą. to miejsce, w którym rzemieślnicy mieszkają i pracują, sprzedając swoje wyroby wprost z warsztatu lub tuż obok, na ulicy. Błądziłem godzinami po okolicach placu. Trafiałem do miejsc, gdzie farbuje się wełnę i jedwab, garbuje się skórę, wchodziłem do warsztatów cieśli, kowali, szewców.

Djemaa el Fna ożywa w pełni dopiero po – poprzedzonym nawoływaniem muezinów na namaz – zachodzie słońca. Nastrój tego placu o zmierzchu ma w sobie coś z baśni. Muzyka zaklinaczy węży, palące się pochodnie, unoszące się w powietrzu zapachy przygotowywanych dań tworzą razem magiczną atmosferę, że chciałoby się do rana przeciskać między grupkami gapiów wpatrzonych w wyczyny akrobatów i sztukmistrzów, wsłuchanych w opowieści snute przez starców i w muzykę berberyjskich bębnów. Ruch trwa tu prawie do rana, gdy miejsce grajków zajmują przyjezdni handlarze i wszystko zaczyna się od nowa. Powiedziano mi później w Fezie, że mieszkańcy Marrakeszu są pomyleni, bo żyją w nocy, a w dzień śpią. już więc pierwszego dnia odnalazłem coś, w poszukiwaniu czego przyjechałem do Maroka – odmienną kulturę i jej koloryt: ludzi i ich obyczaje, ich muzykę, kuchnię, stroje. I wszystko to w jednym miejscu.

 

Merzuga

Moim następnym celem była Merzuga, miejscowość u stóp Erg Szebbi – wspaniałych wydm w marokańskiej części Sahary. Droga wiodła przez Atlas Wysoki, który widać już z Marrakeszu. Widok urwistych przepaści, głębokich kanionów i szczytów ośnieżonych o tej porze roku (był marzec) zapiera dech w piersiach. Góry mają kolor rdzawo-pomarańczowy, co w połączeniu z bujną zielenią i bielą wierzchołków, robi wspaniałe wrażenie; zupełnie odmienne od majestatu innych wysokich gór, jakie do tej pory widziałem. Kolory najładniej prezentują się w wąwozie Dades, odludnym i cichym, oraz w wąwozie Todra, pośród potężnych skalnych ścian w dolinie porośniętej gajami palmowymi. Za Atlasem teren gwałtownie pustynnieje, a powietrze jest bardziej suche. Z wolna teren robi się płaski, zanika roślinność, a bliżej celu kończy się asfaltowa droga. Byłem zafascynowany otaczającą mnie pustką – wszystko było doskonale jednolite, nic nie zasłaniało linii widnokręgu. Po drodze ujrzałem wydmy Erg Szebbi. Doskonałość naturalnej formy nie była tu w najmniejszym stopniu zmącona działalnością człowieka. Siedząc na jednej z wydm, wsłuchany w doskonałą ciszę panującą dokoła, obserwując zachód słońca w kolorach, o jakich nie miałem pojęcia, że mogą istnieć w naturze, wraz z nadejściem nocy wpatrując się w gwiazdy, których takiej liczby i tak jasno świecących nigdy przedtem nie widziałem, czułem się jak Mały Książę. Wszechobecna cisza nadawała temu miejscu charakter wręcz sakralny: ogromne przestrzenie piasku tłumiły wszelkie dźwięki, jakie mogłyby wtargnąć tu z zewnątrz, sprawiając, że każde wypowiedziane słowo stawało się prawie namacalne. Uczucie uniesienia i oderwania od codzienności dodatkowo potęgowały panujące ciemności. Wraz z nadejściem świtu majestatyczne wydmy zaczęły powoli wyłaniać się z pustki, malując wokół widziany już poprzedniego dnia krajobraz, teraz w zupełnie odmiennych kolorach. Chwilę później zerwał się silny wiatr, który wzbijając tumany piasku, spowił cały widnokrąg szarobrunatną mgłą.

 

Fez

Fez – miasto symbol, pierwsza, starożytna stolica Maroka. Mieszkańcy Fezu, nazywani w całym Maroku fessies, są utożsamiani z wykształceniem, kulturą, dumą i odrobiną wyniosłości. Korzeni tych cech należy szukać w historii miasta, które już w X w., a więc około 300 lat po jego powstaniu, było najważniejszym ośrodkiem kultury, nauki i religii w ówczesnym Maroku. To właśnie tutaj znajduje się uniwersytet Al-Karawijjin – jeden z najstarjednolite, szych ośrodków akademickich na świecie. Przez wieki miasto popadało w zapomnienie, po czym znów wracało do łask władców z kolejnych dynastii. I tak nurt historii wykształcił w mieszkańcach Fezu ich obecne cechy. Zaraz po moim przybyciu do tego miasta dane mi było doświadczyć ucieleśnionego sensu podróżowania, jakim jest poznawanie ludzi. Samotność, nierozerwalnie związana z podróżowaniem w pojedynkę, wyostrza w człowieku pewien zmysł społeczny. Każe on nam szukać ludzkich uczuć u obcych napotkanych po drodze, aby zapełnić pustkę, jaką stwarza brak otoczenia najbliższych. Nie uświadamiałem sobie wcześniej, jaką energię to może wyzwolić w człowieku, co w efekcie pozwoli mu doświadczyć czegoś na co w szarej, nudnej, codziennej rzeczywistości nigdy by się nie odważył. Żeby w pełni jednak oddać sens i wyjątkowość mojego pobytu w Fezie, winien jestem parę słów wyjaśnienia dotyczących moich spostrzeżeń co do ludzi w Maroku. Na samym początku mojej podróży, gdy byłem jeszcze zdezorientowany różnicą kulturową, brałem każde ciepłe słowo, każdą oferowaną mi pomoc, każdy uśmiech kierowany w moją stronę za wyraz arabskiej gościnności i życzliwości ludzi nieprzeżartych jeszcze do cna filozofią pieniądza i komercją. Już w Marrakeszu na każdym kroku pytano mnie, skąd jestem i jak mi się tutaj podoba, i najczęściej kwitowano wszystko wymownym welcome to Morocco. Dość szybko zacząłem jednak dostrzegać w tym wszystkim pewien schemat. Otóż problem w tym, że prawie zawsze rozmowa zmierzała do pokazania mi sklepu z dywanami, szalami czy butami. Stosowany przez miejscowych marketing był naprawdę bardzo twórczy. W Marrakeszu zostałem zaproszony na herbatę z miętą przez jakiegoś chłopca na ulicy; rozmawialiśmy ponad godzinę, opowiadał mi o sobie, o swojej rodzinie, dziewczynie, która studiuje w Hiszpanii, gdzie on nie może dostać wizy… Wydawało mi się, że te zwierzenia świadczą o tym, że zdobyłem jego zaufanie. Właściwie nie miałem absolutnie żadnych podejrzeń, kiedy po tak spędzonym czasie zapytał mnie o dalsze moje plany i polecił „naprawdę dobrą” agencję organizującą wyprawy na pustynię. Podobnie było w pociągu, którym wraz z poznanym amerykańskim małżeństwem jechałem do Fezu. Człowiek, który przysiadł się do nas, w ciągu trzech godzin opowiedział nam chyba całą historię swojego życia, wciąż się uśmiechając. Był naprawdę miłym towarzyszem podróży i mniej więcej w takim samym stylu, jak poprzedni bohater, zaproponował nam usługi swojego znajomego przewodnika po Fezie. Z ręką na sercu przyznaję, że w obu sytuacjach, w których dałem się kupić jak małe dziecko, byłem całkowicie usatysfakcjonowany: bardzo tanio udało mi się znaleźć transport do Merzugi, a przewodnik po medynie w Fezie okazał się wyjątkowo kompetentny. Na czym więc polega mój problem? A no na tym, że jeśli dorzucę do tego niezliczoną liczbę napotkanych sprzedawców wszystkiego, przewodników i „załatwiaczy”, którzy za każdym razem są moimi przyjaciółmi, to całe doświadczenie mocno traci na autentyczności. Tak naprawdę na pewien czas rozwiało to wszelkie moje wyobrażenia o arabskiej gościnności będącej jednym z filarów islamu. Po prostu nie lubię, gdy ktoś, kto wyświadcza mi przysługę, ma przez cały czas na uwadze spodziewany zarobek. Prościej i uczciwiej byłoby nazwać to usługą. Tak więc z mocno nadwątloną wiarą w szczere intencje tubylców, czując się momentami jak konsument – zachodni turysta z grubym portfelem i złotymi kartami kredytowymi, trafiłem do Fezu. Idąc jedną z bardziej ruchliwych ulic ville nouvelle, czyli nowej, półfrancuskiej części miasta, zaczepiłem (to ważne w tej historii – ja jego, a nie on mnie) przypadkowego przechodnia, pytając go o drogę. Okazało się, że człowiek ten mówił nawet całkiem nieźle po angielsku. Naturalnie pokazał mi drogę i poradził, że jeśli będę chciał zjeść coś taniej i smaczniej, to powinienem to zrobić w medynie.

W Fezie są aż trzy medyny, a całe miasto jest dosyć rozległe, stąd też skorzystanie z rady mojego rozmówcy wiązałoby się raczej z dłuższą wyprawą. Ale wtedy on powiedział mi, że wraz z rodziną mieszka w medynie i jeżeli tylko chcę, możemy tam pojechać razem taksówką. W tej jednej chwili dałem się ponieść przygodzie, zdałem się całkiem na ludzi, ich uczciwość i życzliwość. Nie mam pojęcia, gdzie pojechaliśmy – było to gdzieś w medynie Fas al-Dżdid, ale wtedy absolutnie nic mi to nie mówiło. W tej części miasta nie spotkałem ani jednego turysty. Siedzieliśmy w maleńkiej kawiarence, rozmawiając przy miętowej herbacie, a dokoła byli sami Arabowie. Napotkany przeze mnie nieznajomy w miarę długiej dyskusji powoli przestawał być nieznajomym. Opowiadał o sobie, o tym, czym się zajmuje, o swojej rodzinie. Mnie też szybko rozwiązał się język i zacząłem zadawać mu masę pytań, czując, że pierwszy raz mam przed sobą naprawdę zaufanego i wiarygodnego rozmówcę. Ali, bo tak miał na imię, handlował wełną (parę razy
z dumą podkreślił, że jest biznesmenem), którą kupował od pasterzy. Sprzedawał ją potem licznym warsztatom rękodzielniczym, przede wszystkim w Marrakeszu. W Fezie mieszkała jego bardzo liczna rodzina. Ali miał chyba już ponad pięćdziesiąt lat, ale widziałem, z jakim uniesieniem opowiada o swojej wnuczce, która była już na studiach, i jakie nadzieje pokłada w jej przyszłości. Niezwykłe było móc słuchać opowieści tego człowieka; w jakiś sposób wplątałem się w historię ludzi żyjących tutaj od zawsze. 
Było już po zachodzie słońca i w półmroku, między grupkami bosych dzieciaków kopiących piłkę, mijając objuczone osiołki, zakłady fryzjerskie, szewskie i krawieckie, szliśmy uliczkami medyny. Było w nich coś autentycznego. Dotarliśmy do placu, wypełnionego niewielkimi kuchniami-restauracjami. Przygotowywano tu jedzenie i sprzedawano je prosto z pieca. Nad placem unosił się dym, niosąc ze sobą zapachy ostrych przypraw, pieczonej baraniny, smażonych naleśników. Wszędzie tłoczyli się ludzie, ale – w odróżnieniu od Djemaa el Fna – klientami i kucharzami byli tu wyłącznie miejscowi. Poza mną nie było tutaj żadnego obcokrajowca! Spośród wielu podobnych kuchni Ali wybrał jedną, swoją ulubioną. Było tam tłoczno i – szczerze mówiąc – brudno. Moje danie powstawało na moich oczach: kucharz odkrawał kawał mięsa, siekał go na kawałki i wrzucał na rozżarzoną blachę. Do tej chwili, mając na uwadze opowieści o biegunkach związanych z wyprawami do miejsc takich jak to, byłem bardzo zadowolony ze stanu swojego żołądka. Tym razem jednak nie miałem wątpliwości, czym to się skończy. Absolutnie nie chciałem niczego sobie odmawiać – nie po to trafiłem w takie miejsce, żeby teraz odwrócić się na pięcie. Moja kolacja była wyśmienita i nie zrobiła żadnego wrażenia na żołądku. W trakcie całej mojej podróży poddał się on tylko raz: ostatniego dnia, na londyńskim lotnisku Luton, po wizycie w Burger Kingu... Ali oznajmił mi, że byłoby dla niego zaszczytem, gdyby mógł przedstawić mi swoją rodzinę. Byłem zachwycony – wszyscy „przyjaciele” zaczepiający mnie na ulicy i zapraszający na herbatę tylko po to, żeby sprzedać mi dywan, poszli w niepamięć. Tym razem nie miałem wątpliwości. Z radością przyjąłem zaproszenie i w towarzystwie całej rodziny spędziłem wyjątkowy wieczór w prawdziwym arabskim domu. To doświadczenie było dla mnie tym cenniejsze, że wszystko było prawdziwe i szczere. Mogłem poznać zwykłych ludzi i zobaczyć, jak żyją na co dzień.  Po doświadczeniach z Marrakeszu i Merzugi teraz Fez pozwolił mi przeżyć coś, co zupełnie przerastało moje wyobrażenia: piękno i koloryt starego miasta, ale przede wszystkim kontakt z życzliwymi, gościnnymi ludźmi. Mogę śmiało powiedzieć, że właśnie pobyt w Fezie stanowił najwartościowszą część mojej podróży po Maroku.

 

Szefszawan

Szefszawan, to miasteczko leżące na północy w górach Rif. Im dalej jechałem na północ, tym bardziej zmieniały się barwy krajobrazu: jaskrawe odcienie pomarańczowego i czerwonego ustępowały miejsca śródziemnomorskiej kompozycji bieli, błękitu i zieleni. Gdy wjeżdża się do Szefszawanu, największe wrażenie robią właśnie kolory budynków – intensywnie błękitnych i białych. Całe miasteczko zostało zbudowane na zboczu góry. Góry Rif są największym „dostawcą” haszyszu w Maroku, a może nawet na świecie. Do tej pory wielokrotnie proponowano mi kupno marihuany i haszyszu – w bocznych zaułkach, w sklepach z przyprawami, między straganami suków, a także w samym sercu Djemaa el Fna. Zainteresowałem się tym w końcu w Fezie, gdy w sklepie oferującym przyprawy pracujący tam chłopcy (mieli najwyżej po kilkanaście lat) pokazali mi swoją całą nieoficjalną ofertę. Przekonywali mnie, że policja przymyka oko, jeśli złapie turystów z „lokalnymi” narkotykami. Surowe kary grożą natomiast za sprzedaż i kupno narkotyków przez Marokańczyków. Szczerze mówiąc, po wizycie w Szefszawanie raczej w to wątpię. Jeden z pierwszych handlarzy przywitał mnie słowami: Welcome to Chefchaouen, the world capital of hashish! Widok hipisów starej daty, rastafarian i wielu innych barwnych postaci kręcących się po uliczkach miasta każe raczej przypuszczać, że tego, co lubią, znajdują tu pod dostatkiem i raczej nie muszą się z tym specjalnie ukrywać. Postanowiłem więc, że jest to wyśmienita okazja, żeby zobaczyć, jak wygląda uprawa marihuany, która wędruje potem do Europy. Wdałem się więc z kolejnym napotkanym handlarzem w nieco dłuższą dyskusję, nieśmiało starając się dowiedzieć, co, jak i gdzie. Kiedy w końcu ośmieliłem się zapytać, czy mogę zobaczyć miejsce, gdzie rośnie to, co chciał mi sprzedać, ku mojemu zdumieniu odpowiedział: no problem. Po chwili gdy byliśmy już w odosobnionym miejscu, pojawił się znajomy mojego przewodnika. Zamienili ze sobą parę słów, po czym „nowy” oznajmił mi, że z największą radością pokaże mi pole marihuany. No to super – pomyślałem, zanim dodał: ale to będzie kosztowało 100 euro. Oczywiście nie miałem takiej kwoty, a nawet gdybym miał, to nie wydałbym ich za zdjęć zwykłej rośliny. Na szczęście jednak i tym razem gadka o biednym kraju, za jaki uważają Pologne, poskutkowała: ze 100 euro zrobiło się 50 marokańskich dirhamów (około 17 złotych). Z pierwszym przewodnikiem kontynuowałem wędrówkę poza miasto. Po 20 minutach byliśmy już dosyć daleko i dokoła widać było tylko góry. Chociaż wyobrażenia rozminęły się z rzeczywistością, ale absolutnie warto było znaleźć się tutaj! Wielką plantacją marihuany okazała się mała gliniana chatka, ogrodzona gałęziami akacji, i przylegające do niej poletko o wymiarach mniej więcej pięć na pięć metrów. Mieszkaniec chatki sprawiał bardzo pocieszne wrażenie. Z jakiegoś schowka wydobył swoje zeszłoroczne zbiory. Przyznam, że wór marihuany wielkości dużego worka cementu robi wrażenie. Oczywiście zaproponował poczęstunek. Mnie interesowały jednak tylko zdjęcia. Jeśli chodzi o roślinę marihuana, to wykazałem się naiwnością i niewiedzą… Był marzec, jakieś trzy tygodnie po porze sadzenia. Z ziemi wystawało jedynie kilka małych pędów. Niestety, okazało się, że ze względu na strajk kierowców autobusów będę musiał opuścić Szefszawan już wczesnym rankiem następnego dnia. Zdążyłem jeszcze znaleźć szewca, który w mi- strzowski sposób naprawił mój sandał, i tak moja wizyta dobiegła końca.

 

Casablanca

Skierowałem się z powrotem na południe ze względu na strajk starając się trzymać miast położonych wzdłuż linii kolejowych. Komfortowym autobusem linii CTM (któremu żaden nasz PKS do pięt nie sięga) dotarłem do Casablanki. To największe i najbardziej kosmopolityczne (w arabskim wydaniu) miasto Maroka rozczarowało mnie. Sprawiało wrażenie, jakby jego mieszkańcy i władze na siłę próbowali nadać mu charakter europejskiej metropolii, co, moim zdaniem, z tysiąca powodów jest niemożliwe. Klaksony i spaliny są tu tak samo wszechobecne, jak w Marakeszu, ale tam w pewien sposób stanowią o tożsamości miasta. W Casablance sznury samochodów stoją w korkach na wielopasmowych asfaltowych ulicach. JedeN z poznanych, również samotnie podróżujących Amerykanów opowiadał mi później, że miał w Casablance różne niemiłe przygody. Mnie nie przytrafiło się, na szczęście, nic złego, zarówno w tym mieście, jak i w trakcie całej wyprawy do Maroka. Duże wrażenie wywiera meczet Hasana II. Ukończony w 1993 r. nie ma w sobie nic z tak częstej dziś tandety, jaka towarzyszy współcześnie powstającym budowlom sakralnym na świecie. Kiedyś, zanim jeszcze wpadłem na pomysł, żeby pojechać do Maroka, mój znajomy, opowiadając mi o nim, powiedział, że to dobry kraj do nauki podróżowania. Przekonałem się, że miał w stu procentach rację. Wspomnienia związane ze spotkanymi ludźmi wciąż są we mnie najżywsze. W trakcie całej mojej podróży po Maroku mnóstwo rzeczy zobaczyłem po raz pierwszy, inne wyobrażałem sobie zupełnie inaczej lub wcześniej nie potrafiłem ich sobie nawet wyobrazić. Wiele z tego, co można tam zobaczyć, jest w czystej postaci atrakcją turystyczną, tworem zbudowanym, odrestaurowanym czy utrzymywanym jedynie ze względu na odwiedzających kraj turystów i ich wypchane portfele. Nie potrafię dziś powiedzieć, co zalicza się do tych kategorii. Są jednak miejsca, gdzie – jestem o tym przekonany odnalazłem prawdziwą atmosferę północnej Afryki, gdzie ludzkie obyczaje i tradycje są takie, a nie inne dlatego, że trwają niezmienione od wieków

 

 

Tekst: Łukasz Janusz

Źródło:  archiwum magazynu  „Globtroter”