Zadzwoń do nas aby dowiedzieć się więcej: +48 12 633 04 60

Między wodą a ogniem, spływ rzeką Omo w Etiopii

07.11.2024
rzeka Omo w Etiopi

Mija dopiero kilka minut naszej wyprawy a już przybijamy do brzegu, by wylać z Palavy przelewającą się przez burty wodę, której nadmiar dramatycznie obniża możliwości manewrowania łodzią. Palava nie jest obliczona na tak wzburzoną rzekę – brak jej rękawa odpływowego – ale poza tym spisuje się bardzo dobrze. Przy skałach robimy wymuszoną wywrotkę, by dla treningu postawić kanadę w jak najszybszym czasie – co niejeden raz może okazać się potrzebne. Już w łodzi wychodzimy na nurt… a za pierwszym zakrętem widzimy prawie czterometrowego krokodyla. Nasza krew tężeje na taki widok. W jego pobliżu na pewno nie chcielibyśmy mieć wywrotki. Robi się późno. Nie wiemy czego możemy się jeszcze po rzece spodziewać, więc gdy po dziesięciu minutach dostrzegamy miejsce dość dogodne na biwak, decydujemy się założyć obóz.

Późnym wieczorem niebo zaczyna barwić się na czerwono. Mimo głośnego szumu rzeki nasze uszy wyłapują od czasu do czasu jakieś trzaski. Wychodzimy z namiotu. Od strony lądu wznosi się ku niebu dość wysokie wzgórze, a jego szczyt stoi w ogniu. Zeschnięte na wiór trawy sprzyjają rozprzestrzenianiu się pożaru.

– „Jesteśmy zamknięci między dwoma żywiołami: wodą i ogniem” – mówi Maciek.

– „Dziesięć minut spływu i tyle się wydarzyło. Nikt nam w to nie uwierzy” – odpowiadam.

Noc mija nam na czuwaniu. Na szczęście nad ranem ogień się zatrzymuje. Dwieście metrów od namiotu!

W krainie białej wody

Brązowa od niesionych osadów rzeka ma olbrzymią siłę. Hektolitrami wody uderza w stojące na jej drodze skały. Płyniemy długim, wąskim odcinkiem, gdzie szerokość nieznacznie przekracza 10 m. Od czasu do czasu na progach, przewężeniach i zakrętach tworzy się „piekiełko”. Są miejsca, przez które nie płyniemy bez uprzedniego dokładnego zbadania – przybijamy do skał i zaczynam marsz w dół rzeki, by dobrze się przyjrzeć temu, co nas czeka. Trochę manewrowania i znów jesteśmy na spokojniejszej wodzie. I tak, co kilkanaście minut.

– „Musimy przejść przy tym kamieniu, bo inaczej rozbije nas na skałach. Zaraz za kamieniem musimy się mocno podeprzeć, bo inaczej polecimy na lewą burtę”! – jako sternik naszej dmuchanej kanady tłumaczę nasz kurs.

Wszystko jest jasne, jednak z realizacją nie zawsze jest tak, jak się zakłada. Zaraz za kamieniem lecimy na lewą burtę, podpórka nie jest wystarczająco skuteczna i lądujemy w wodzie. Nawet na moment nie wypuszczam linki asekuracyjnej Palavy z jednej ręki, a wiosła – z drugiej. Szybko udaje mi się wynurzyć i sprawdzić, gdzie jest Maciek. Trzyma się dzielnie Palavy i nie wypuścił wiosła.

– „Wszystko OK”! – wyrzuca z siebie Maciej.

– „Nie zdążymy podnieść Palavy. Musimy przetrwać w wodzie po tej stronie rzeki i mieć ochronę przed skałą, na którą nas niesie! – krzyczę.

Zaciśnięte z całych sił na lince i wiośle dłonie robią się białe. Przez dłuższą chwilę nic nie widać. Jak z ogromnej rury zalewa nas spieniona woda. Trudno złapać oddech. Ja dostaję uderzenie w plecy, głowa Maćka krwawi. Ale przed największą skałą i kipielą ochroniła nas Palava. Patrzymy w dół rzeki i niestety zbliżamy się do następnej trudności. Nie zdążymy podnieść Palavy i do niej wskoczyć! Musimy i to przetrzymać, ale może nie będzie to aż tak trudne.

I rzeczywiście nie jest źle. W ciągu kilku sekund stawiam Palavę i wskakuję do niej; w chwilę po mnie w Palavie ląduje Maciek – odzyskujemy kontrolę. Patrzymy w dół rzeki i zaskakuje nas bezpieczny, ale o dużym spadku, długi odcinek rzeki przed nami – szykuje się niezły „darmowy” zjazd!

Hipopotamy

Hipopotamy żyją tu w zupełnej dziczy, nie są niepokojone przez nikogo, i dobrze się czują pomiędzy odcinkami przełomowymi. Spięci z nadmiaru adrenaliny, która wyzwoliła się podczas pokonywania trudności na rzece, nie mamy czasu na odprężenie na odcinkach spokojnych. Trudno zachować spokój, kiedy nieopodal, kilkanaście, a nawet kilka metrów od Palavy, wynurza się naraz kilka głów takich olbrzymów. Jak może się skończyć atak takiego potwora na Palavę łatwo się domyślić. Pomimo łagodnego wyglądu hipopotamy mają na swoim koncie niejeden tego typu atak. Mówiąc szczerze, to właśnie ich bardziej się obawialiśmy niż krokodyli.

– „Rozbijamy tu obóz? – pytam Maćka, zerkając na całkiem niezły kawałek płaskiego brzegu, który odsłonił się przed nami po wypłynięciu z pięknego kanionu, ograniczonego pionowymi stu i dwustumetrowymi ścianami. Miejsce jest super.

Jest jeszcze trochę do zmroku. Maciej rozbija namiot, ja filtruję wodę na kolację. Na przeciwległym brzegu zebrało się stadko pawianów z zainteresowaniem obserwujących każdy nasz ruch. Aż tu nagle atmosferę bliską idylli przerywa bardzo głośne prychanie, chrapanie i plusk wody. Jakieś 50 m od nas wynurza się rodzina hipopotamów. Największy samiec zbliża się do nas na około 20 m. Jest tuż, tuż.

– „Wygląda na to, że zajęliśmy im ich miejsce”. – stwierdzam.

Po krótkiej naradzie decydujemy się na wszelki wypadek rozpalić duże ognisko niedaleko wody. Hipopotamy nie dają łatwo za wygraną. Całą noc przebywają blisko naszego obozu.

Ranek jest mglisty. Dość szybko zbliżamy się do jakiejś bystrzy. Rzeka rozlewa się więc nie jest głęboko i zanim woda nabierze impetu, opływa rozrzucone głazy, tworząc za nimi cofki. Opływamy jeden z takich głazów prawie na wyciągnięcie ręki i zamieramy w bezruchu. Za głazem, z wystawioną tylko ponad wodę głową, śpi hipopotam. Poranna mgła, słońce i połyskujące krople wody na przymkniętych powiekach hipopotama

– jaka szkoda, że nie można zrobić zdjęcia. A może i lepiej?

Tam, gdzie uprawia się kukurydzę i hoduje krowy

Rzeka staje się coraz szersza. Góry, które jeszcze wczoraj niemal dotykały rzeki, teraz oddzielone są od niej tarasami zalewowymi. Zniknęły hipopotamy, krokodyli jest już bardzo mało – za to kilometr za kilometrem mijamy pola kukurydzy. Ponad nimi wystają wzniesione na palach plecione platformy, czasami z daszkiem chroniącym przed palącym słońcem. Stamtąd właściciele pól pilnują plonów. Tutaj, w niskich słomianych chatkach mieszkają bardzo prymitywne plemiona. Mieszkańcy wiosek za wszelką cenę próbują nas zatrzymać. Wioska, która posiada dłubankę (a są one niezwykle ciężkie i mało zwrotne) wysyła nią młodzież, by ci nas przejęli, zatrzymali. Oczywiście nigdy im się to nie udaje.

Wzdłuż brzegu biegną trzy dziewczyny. Śpiewają pięknie, na głosy. Tańczą, próbują nas zwabić na brzeg. I udaje im się to… Chcę nagrać ich śpiew i zrobić kilka zdjęć. Przybijamy do brzegu. Jednak nie mija nawet kilkanaście sekund i w naszym kierunku mkną mężczyźni, jeden z kałasznikowem w ręku. Po chwili w stronę Palavy wyciągają się ze wszystkich stron łapczywe dłonie. Ktoś odwiązał już linki asekuracyjne. Bardzo gwałtownie protestujemy. Odpychamy tłum i udaje się nam zejść na wodę.

Mui Junction, punkt końcowy naszego spływu, powinien być tuż, tuż. Rzeka dzieli się na kilka koryt – wybieramy lewą odnogę. Wody mamy po kolana i wtedy wpadają do rzeki dwaj Mursi, członkowie najagresywniejszego plemienia w Etiopii. Niezwykle postawni ludzie. Hodują bydło, podporządkowują sobie sąsiednie plemiona i mają kałasznikowów „na pęczki”. Próbują zatrzymać nas siłą. Nie dajemy się, ale płytki odcinek jest zbyt długi i kiedy przybywa następnych czterech Mursi, jesteśmy na straconej pozycji. Dochodzi do przepychanki będącej już na skraju rękoczynu. Widząc, że nie mamy szans, zaczynamy łagodzić sytuację. Kosztuje to nas trochę pieniędzy, garnek, T-shirta i 5 kg ryżu.

W Mui Junction czekamy na Georga, który ma nas „wyciągnąć” z tego middle of nowhere. Można na nim polegać. Gdy przyjeżdża, żegnamy się z prawdziwie dziką Etiopią. Niech ich kozy i krowy dobrze się chowają.

 

Źródło: archiwum "Globtrotter"

Tekst: Piotr Opacian 

 

Zaciekawiła Cię ta historia? Sprawdź nasze wyjazdy

Etiopia

Wycieczka Etiopia, Somaliland i Dżibuti