Szymon spakował przenośną drukarkę, chciał obdarować zdjęciami mongolską ludność. Kasia wypełniła plecak bateriami słonecznymi, Michał kupił sobie nowy inwalidzki wózek – terenowy, z kołami wymalowanymi w ogniste płomienie. Polscy podróżnicy wyruszyli na poszukiwanie Caatanów – pasterzy reniferów w mongolskiej tajdze. Po długiej podróży koleją transsyberyjską, po szalonym Ułan Bator i wyczerpującej konnej wyprawie odnaleźli ich szałasy na surowej przełęczy w Sajanach.
W piekielnym UB City
Ułan Bator jest wielkim, wymykającym się spod kontroli, zagrażającym życiu przechodniów placem budowy. Terenowy wózek Michała przechodził test zwrotności, bo miasto fundowało mu żołnierski tor przeszkód. Nie mówiąc już o krawężnikach o wysokości pół metra. Jedynie ubiory mongolskiej młodzieży, która eksperymentuje z modą na równi z młodzieżą japońską, dodają kolorów szarej stolicy. Nie ma tu budek telefonicznych, są za to „ludki” telefoniczne – uliczni sprzedawcy rozmów z telefonów komórkowych
i stacjonarnych. Z mieszkańcami kłopotów nie mieli, wystarczyło zanucić Deszcze niespokojne, a nić porozumienia była gotowa, bo Czterej pancerni i pies to uwielbiany przez Mongołów serial. Żeby dotrzeć do Caatanów potrzebowali przewodnika, tłumacza i koni. Poznany mężczyzna Murun miał dowieźć ich do swojego przyjaciela Erdene, jednego z najlepszych przewodników. Niestety, brat Erdene wpadł właśnie w szamański trans i Erdene musiał pędzić mu na ratunek. Ostatecznie w osadzie Caagan Nuur, oddalonej o tydzień drogi ruskim furgonem od Ułan Bator, czekała na nich żona Erdene – Ojune.
Pod wodzą Ojune
Zakupy na czas wyprawy zrobili na wielkim targowisku. Siedemdziesiąt opakowań purée w proszku stanowiło podstawę ich wyżywienia. Od tej pory mieli przygotowywać jedzenie tylko na ognisku, a najłatwiej było zagotować wodę na „ziemniaki” czerpaną wprost z rzeki. Tajga dawała resztę żywności: dziką cebulę, jeżyny, zioła, cedrowe orzeszki, no i naręcza maślaków. Ojune mieszkała w gerze. Mongołowie nie lubią, kiedy mówi się o nim, z rosyjskiego,jurta. Ten brezentowy dom oparty jest na okrągłej drewnianej konstrukcji. Na środku stał domowej roboty żeliwny piec, wokół którego usiedli. Ciemne wnętrze oświetlał płomień i lampki podłączone do baterii słonecznych. To był najczystszy i najładniejszy ger, w jakim się zatrzymali. Owszem, bez pukania wchodziły do niego kozy, ale w przeciwieństwie do pozostałych miał meble, dywany i mienił się kolorami nieba i pomarańczy. Tam też pili najlepszą, bo najmniej słoną herbatę, jedli chleb z masłem i na tyle twardy ser, że były go w stanie rozgryźć zęby mieszczucha. Karawana pod wodzą Ojune ruszyła późnym popołudniem następnego dnia.
Na koniach
Jazda konna przez Czerwoną Tajgę (Ulaan Tajga) na dalekiej północy Mongolii, choć osnuta magią, była surowym sprawdzianem dla ekipy. Szymon nigdy wcześniej nie siedział na końskim grzbiecie, a Michałowi w jednym z ośrodków hipoterapii powiedziano, że chce dokonać cudu. Dla niego było to największe wyzwanie podczas wyjazdu. W Polsce skonstruował domowej roboty mocowanie do siodła z lin otrzymanych od strażaków oraz z samochodowych pasów. Przytroczył osłabione chorobą nogi do kulbaki, nie zapominając o lince bezpieczeństwa, która w jednej chwili uwalniała go z wiązania. Pierwszy dzień jechali stępa przez bezkresne stepy. Żar lał się z nieba, a strumienie i rzeczki przecinały drogę. Spokojne odważne mongolskie koniki ślizgały się na kamieniach, mimo to dzielnie brnęły na drugi brzeg. Przy największej z rzek – Sziszged gol, dalej znanej jako Jenisej, czekała ich przeprawa tratwą napędzaną siłą ludzkich mięśni. Potem wkroczyli w majestatyczne lasy Czerwonej Tajgi. Cedry i modrzewie pięły się ku niebu, koronami zasłaniając słońce. Wiele drzew nosiło głębokie rany po spotkaniu z piorunami, dużo leżało, próchniejąc, bo takie spotkanie okazało się zabójcze. Gwałtowne burze nie oszczędzają tajgi. Może świecić najpełniejsze słońce, a za chwilę pioruny tłuką jak oszalałe w ziemię i gruby grad bije konie po łbach – wspomina Kasia. Od tej pory burza stała się ich najwierniejszą towarzyszką, pokazując swoje najgorsze oblicza. Wielogodzinną jazdę umilał śpiew i śmiech Mongołów. Przy wieczornych ogniskach wymieniali się kolacjami – obowiązkowe dla Mongołów ciastka za wegetariańskie potrawy – i snuli opowieści, najchętniej o legendarnym ałmasie, czyli tutejszym yeti. Historie o człekokształtnym „futrzaku” z małą głową, który śmierdzi, pożera renifery i domowe zwierzęta, skutecznie trzymały naszych podróżników w zwartych szeregach. Dziewczyny brały poranną kąpiel w strumieniu zawsze razem, bo mówi się, że ałmas nie wzgardzi samicą gatunku ludzkiego... Ostatniego dnia przedzierali się przez mokradła. To był najtrudniejszy dzień jazdy. Zmęczone konie ostrożnie stąpały po błocie i cięły piersią ostre krzaki, odganiając przy okazji natrętne muchy. Potem czekała ich trudna górska wspinaczka. Tu konie pięły się po kamienistych zboczach Sajanów, wsadzając kopyta między głazy i wcale się przy tym nie potykając. Celem był szczyt w oddali, za który właśnie zachodziło słońce. Po kilku godzinach karkołomnej jazdy stępa, w otoczeniu zielonkawych od mchu skał i ognistych promieni, dotarli do świata szamanów – do Caatanów, czyli ludzi renifera, bo po mongolsku caa to renifer. Ze zmęczenia pospadali z koni. Ostatkiem sił weszli do jednego z szałasów, usiedli wokół ognia i po chwili koili pragnienie słoną herbatą z miski, a głód łagodzili świeżo wypieczonym chlebem z masłem z reniferowego mleka.
U ludzi renifera
Osada należała do jednej z dwu grup uchodźców z Republiki Tuwy – państewka na granicy Rosji i Mongolii, o którego istnieniu niewielu pamięta. Kiedy pod koniec II wojny światowej Stalin przyłączył Tuwę do ZSRR i zaczął wcielać tuwińską ludność do armii, część z niej uciekła do Mongolii. Najłatwiej było małym grupkom pasterzy reniferów, znającym górskie pogranicze Obozowisko składało się z szałasów pokrytych brezentem, przeważnie podziurawionym przez grad i deszcz. Wieczorem obok domostw odpoczywały renifery. Między nimi płonęły ogniska – skuteczny sposób na wilki i natrętne owady. W sumie stado liczyło około 150 zwierząt. A dwadzieścia lat temu było ich aż 1300 sztuk! Takie są skutki osłabiania zwierząt regularnym rabunkowym obcinaniem poroży na handel, uważanych przez Chińczyków za afrodyzjaki. Surową okolicę ocieplał widok chrobotka reniferowego. Roślina ta jest podstawą menu reniferów i w jej poszukiwaniu mieszkańcy wioski przemieszczają się co kilka tygodni. Stada doglądały dorodne psy o gęstym futrze, które dla odmiany żywiły się wodą z mąką. W osadzie mieszkało czternaście rodzin. Obowiązki przywódcy pełnił mieszkający w szałasie z wielką anteną satelitarną Ganbat, który właśnie wyruszył na poszukiwanie pastwiska na okres jesieni. Kluczowe dla plemienia decyzje podejmowała więc starszyzna. Drugiego dnia na taką naradę zaproszono naszych bohaterów. W szałasie ogień z paleniska ledwie rysował stale zarumienione od mrozu twarze. Zgodnie z zasadami, po stronie zachodniej siedziały kobiety, a po wschodniej – mężczyźni. Wszyscy popijali herbatę doprawioną reniferowym mlekiem i solą gruntową. Żuli modrzewiowe patyki. Rozmowa była surowsza niż sama okolica. Z Caatanami dyskusji nie ma. Za udokumentowanie plemienia starszyzna zażyczyła sobie 3000 dolarów, tak jak płacą Japończycy i Amerykanie, tak jak nakazuje cennik (cennik?), a przede wszystkim ostro skarciła za zrobienie kilku fotografii (za darmo!) Nie wiedzieli, co bez Ganbata zrobić z propozycją młodych Polaków, która była o jedno zero mniejsza. Decyzja miała zapaść nazajutrz. Tyle że dla Caatanów każde jutro ma swoje jutro i tak dalej. Tak minęły dwa tygodnie.
Telewizor w szałasie
– Prywatność? Pojęcie nieznane. Wchodzi się bez pukania, bez zapowiedzi. Wioska jest jak jeden wielki dom. Jeżeli czyjeś dziecko zaśnie w cudzym szałasie, to naturalnie opiekuje się nim gospodyni . Jeśli zapragniesz ciepłej herbaty, po prostu wchodzisz i dostajesz ją bez proszenia. Jeżeli chcesz zagrać w karty, to na pewno gdzieś trwa właśnie partyjka – opowiada Szymon. Były też szałasy wyjątkowe z uwagi na najnowszą zdobycz – telewizor. Kręgi rodzinne, które u Caatanów można traktować dosłownie ze względu na okrągłą podstawę domostw, przez TV zmieniły się w półkola. Ludzie w nich nie rozmawiają, nie widzą swoich twarzy, tylko gapią się w pudło, a to, co widzą, bezpowrotnie zmienia ich światopogląd. Młodzież wyjeżdża do Ułan Bator i nie chce wracać. Córka odwiedza rodzinę obuta w różowe koturny, a tradycyjny deel – płaszcz przewiązywany pasem, obrasta kurzem w szafie w mieście. Najwięcej uwagi poświęcały im dzieci, udekorowane paskudnymi smarkami pod nosem, których nie wolno było pod żadnym pozorem wytrzeć, bo zgodnie z tutejszymi przesądami to przynosi pecha. Przełamanie lodów nastąpiło, kiedy Szymon wziął się do rąbania drewna. W wiosce były głównie kobiety, bo wielu mężczyzn pojechało do Caagan Nuur. Podobno przesiadują w tamtejszych barach, a rosyjska wódka niszczy ich tak, jak whisky Indian. Dlatego gest Szymona został doceniony, a szamanka regularnie ofiarowywała im drewno na rozpałkę. Poza tym zapraszała grupę do wspólnego gotowania. Polacy przynosili rzadkie przysmaki: ryż, fasolkę, przyprawy. Potem w ciszy jedli, używając patyczków. Po kilku dniach najstarsze kobiety śmiało zaczęły pokazywać „przedmioty mocy”, normalnie skrywane przed oczyma cudzoziemców, zabierały do lasu i wskazywały ważne dla szamanów zioła. Bez kamer, aparatów i tłumacza.
***
Ganbat wrócił strudzony po dwóch tygodniach poszukiwań nowych pastwisk. Niestety, jego przybycie oznaczało dla Polaków jedno: wioska szykuje się do przeniesienia. Kobiety pakowały dobytek, a mężczyźni szykowali renifery. Objuczyli zwierzęta piecami, kociołkami, kołdrami, żerdziami, bateriami słonecznymi i talerzem anteny. Szałasy rozbierali wspólnie, trwało to zaledwie pół godziny. Kiedy nadszedł czas odjazdu, mgła spowiła przełęcz. Polacy zostali sami.
Żródło: archiwum "Globtrotter" Tekst: Joanna Skrzyniarz
Zacieakwiła Cię ta historia? Sprawdź nasze wycieczki do Mongolii