Znane są dwa sposoby dotarcia do ukrytego w Andach inkaskiego miasta – można to zrobić albo pokonując na piechotę 45 kilometrowy Inca Trail, co zajmuje 4 dni i około 400 dolarów (od 2001 można przebyć ten szlak tylko z licencjonowanym przewodnikiem), albo jadąc pociągiem - z Cusco lub z Ollantaytambo. Inca Trail przerasta nasze możliwości finansowe, a jednocześnie nie chcemy dotrzeć do legendarnego miejsca turystycznym pociągiem i siedząc wygodnie obserwować dolinę świętej rzeki Urubamby, w której inkascy biegacze moczyli strudzone długą wędrówką stopy.
Jest rozwiązanie. Można pójść 28 kilometrów torami kolejowymi. W Ollantaytambo spotykamy Szwajcarów, którzy zachęcają nas by iść tą drogą w dzień.
- Dużo ludzi się na to decyduje? – pytamy nieco niepewni.
- Najczęściej są to Argentinos sin dinero (Argentyńczycy bez pieniędzy).
Słuchamy jeszcze rad jak ominąć strażników i uniknąć zderzenia z pociągiem i podejmujemy decyzję, że z samego rana wyruszymy.
Zabiorę cię na koniec świata
By rozpocząć wędrówkę należy udać się busikiem (colectivo) z Ollantaytambo do ostatniej miejscowości, do której dochodzi droga, dalej w andyjską dolinę wgryzają się już tylko tory kolejowe. Jest to tak zwany „kilometr 82” (odległość liczona od Cuzco). Cel podróży - Aguas Calientes znajduje się na kilometrze 110. Z kilometra 82 można rozpocząć Inca Trail. My jednak udajemy się w stronę „Inca Trail alternatywnego”. My tzn. ja, mój nieodłączny brat oraz… poznany w colectivo najprawdziwszy Argentino sin dinero… Pamiętając opowieści Szwajcarów, wybuchamy śmiechem, kiedy przedstawia nam się jako Juan Martin z Argentyny. Ma dredy, wyciągniętą zieloną koszulkę, na szyi parę korali z pestek, w ręce tykwę z mate. W ten sposób Juan staje się naszym towarzyszem podróży na najbliższe dwa dni.
Oblegają nas zaciekawione dzieciaki z wioski.
- Tamtędy nie przejdziecie, stoi strażnik i nikogo nie puszcza, to zabronione. My wam wskażemy inną drogę, żebyście mogli obejść kontrolę – przekrzykują się.
Najwytrwalszy z chłopców jedzie za nami na rowerze.
- Idziecie na Machu Picchu? - pyta.
- Idziemy na koniec świata, bracie. Chcesz się z nami zabrać, zupełnie za darmo? - odpowiada Argentyńczyk.
Zostawiamy chłopca z rozdziawioną buzią i kontynuujemy marsz torami. Żadnej kontroli nie ma. Jest niedziela, strażnicy odpoczywają. Mamy szczęście.
Po torze kolejowym wkraczamy w samo serce gór, powalających swoją wielkością. Czujemy się tacy malutcy. Czasem przed nami wyłania się monumentalna górska ściana, aż się przez chwilę wydaje, że przejścia dalej nie ma. Po lewej stronie płynie Urubamba. Kotłuje się na żółto-brązowo, za każdym razem, kiedy uderza o kamienie i skały. Gdy się w nią wpatrzysz aż dreszcz przechodzi przez ciało. Wpadniesz do tej rzeki i już na wieczność zamieszkasz w świętej dolinie Inków.
Pod stopami kamienie, przez 28 kilometrów. Czasem można zejść z torów, bo po jednej lub drugiej stronie wije się wąska ścieżka. Niebezpieczne są tunele wyryte w skałach. Jest ich kilka na trasie, na szczęście nie są długie. Można przebiec je w mniej niż minutę.
Zaczyna padać deszcz. Pod daszkiem czyjegoś domku robimy sobie przerwę. Dla tych, których w połowie drogi do Aguas Calientes zastanie noc i nie będą chcieli kontynuować podróży ważne jest, że na 95 kilometrze jest drewniana chatka, w której można się skryć. Chatkę jednak odkryjemy za godzinę, na razie pod gościnnym daszkiem zjadamy lekki posiłek. Juan częstuje nas mate de coca. Kroimy słony, biały ser w grube plastry, rozsmarowujemy na chlebie zielone awokado, zagryzamy ogórkiem i pomidorem. Ruszamy dalej. Robi się ciemno. Łaskawy nam księżyc świeci jednak tak mocno, że widzimy drogę. O godzinie 20.30 dochodzimy do Aguas Calientes. W sumie marsz wraz z przerwami trwał osiem godzin. Mamy wrażenie, że naprawdę doszliśmy na koniec świata. Ostatkiem sił znajdujemy w tej małej, bardzo turystycznej miejscowości hotel za 10 PLN od osoby. Jutro Machu Picchu.
Rozgarniając chmury
Z miasteczka do ruin jest 8 kilometrów. Można pojechać autobusem lub iść na piechotę. Wybieramy drugą opcję i już po kilku minutach marszu ostro pod górę, do tego w deszczu, przeklinamy pod nosem. Zmęczeni i wściekli na pogodę po dwóch godzinach siadamy w końcu na ławce przed wejściem. Jest 8.00. Na szczęście wszechświat, jakby to powiedział Juan, jednak jest po naszej stronie, bo z nieba przestaje lać się woda i powoli się rozjaśnia. Wchodzimy!
Czego pozostałością są te najsłynniejsze ruiny Inków nikt do końca nie wie. W kronikach hiszpańskich konkwistadorów nie ma o nich słowa. Według jednej z hipotez było to miejsce pobytu świętych dziewic Słońca. Według innej, bardziej prawdopodobnej mieściła się tu jedna z rezydencji władcy Inków. Prawdopodobnie w momencie najazdu Pizarro na Cusco w 1533 r., została ona porzucona. Trudno nam sobie wyobrazić, żeby w tamtych czasach ktoś mógł ją zdobyć. Sami dotarliśmy tu z takim trudem.
Wspinamy się także na Wayna Picchu (w języku keczua oznacza to „młody szczyt”) – stromą górę wznosząca się nad ruinami. Ze szczytu widać po lewej stronie ciągnącą się po górskim grzbiecie serpentynami drogę (ośmiokilometrowy wąż z Aguas Calientes, który pokonaliśmy rano), a po prawej Machu Picchu tak malutkie, że aż trudno dostrzec rozlane po ruinach mrowisko turystów. Jeśli się dobrze przyjrzeć to inkaskie miasto ma kształt ptaka z rozłożonymi skrzydłami. Rozkładamy się na skałach, głowę trzymając prawie, że w chmurach. Bliżej już Boga Słońca być nie można.
Tekst: Aleksandra Plewka
Źródło: „Magazyn Globtroter”
Zainteresowaliśmy Cię tym kierunkiem? Sprawdź nasze wycieczki do Peru.