Geniusz w angielskim surducie
Sułtan Johoru nie miał głowy do interesów. Nie był też dobrym strategiem. Kiedy wiosną 1819 r. zjawił się u niego gustownie ubrany sir Thomas Stamford Raffles, reprezentujący brytyjską Kompanię Wschodnioindyjską, sułtan bez długich negocjacji i zbędnych ceregieli wydzierżawił mu niemalże bezludną wówczas wysepkę, zwaną Singa Pura (Miasto Lwa). Z jej kupnem nie poszło już jednak tak łatwo. Prawie pięć lat potrzebował Raffles, by przekonać sułtana Johoru i księcia Temenggong do sprzedaży Singapuru. W końcu jednak Korona brytyjska kupiła wysepkę za śmieszną kwotę 33 200 dolarów hiszpańskich. Gdyby dziś sułtan Johoru zobaczył oddany za bezcen przyczółek Półwyspu Malajskiego, naplułby sobie w brodę, którą niechybnie zwykł był nosić. Raffles, którego pomnik stoi dziś przy Boat Quay, dostrzegł w tym niewielkim skrawku ziemi to, czego sułtan nie widział z poziomu swojego inkrustowanego złotem pałacu: strategiczne położenie na granicy oceanów Indyjskiego i Spokojnego, miejsce, gdzie przecinały się szlaki handlowe łączące Południowo- Wschodnią Azję z Indiami i Dalekim Wschodem. Idealne miejsce na faktorię handlową – pomyślał Raffles i myśl tę genialną szybko wcielił w życie. Czy już wtedy domyślał się, że za 46 lat zostanie otwarty Kanał Sueski, a Singapur stanie się najważniejszym przystankiem na szlaku wiodącym z Europy do Chin? Jakkolwiek absurdalnie nie brzmiałaby ta hipoteza, to twierdzę, że tak. Raffles był bowiem nie tylko lojalnym urzędnikiem Kompanii Wschodnioindyjskiej, ale także odkrywcą i badaczem przyrody, a przede wszystkim genialnym wizjonerem.
Pojechałem do Singapuru na dwa dni, by przedłużyć indonezyjską wizę. Zostałem prawie miesiąc, nie mogąc się nadziwić zjawisku, jakim jest to minipaństewko na krańcu Półwyspu Malajskiego. Zapewne gdybym przyleciał do Singapuru z Zurychu albo z Nowego Jorku, państwo to nie zrobiłoby na mnie wrażenia. Ale ja znalazłem się w Singapurze po półrocznym pobycie w Azji Południowo-Wschodniej. Każdy, kto przemierzył tę część świata, pomieszkał w Kambodży, Indonezji, na Filipinach czy w Laosie, wie, że geograficznie jest to obszar malowniczy jak żaden inny i że znajdziemy tu wszystko, czym oczy wędrowca mogą się nacieszyć. Ale przy całym tym pięknie oceanów, wysp i wysepek, dżungli, gór i wodospadów Azja Południowo-Wschodnia to także potworny bałagan, brud, chaos gospodarczy, korupcja, przytłaczająca nędza i polityczny zamęt. I oto w samym centrum tego azjatyckiego tygla, tej etniczno-kulturowej mieszanki wybuchowej, gdzie nic nie jest do końca pewne i przewidywalne, wyrasta kraj żywcem wyjęty z rozważań, jakie Platon i Konfucjusz snuli o państwie idealnym. Kraj z bezpiecznymi granicami, stabilną walutą, czystymi ulicami i PKB, o jakim niejeden minister finansów może tylko pomarzyć. Kraj z zerową niemalże inflacją, w którym bezrobocie ma wskaźnik symboliczny, a przestępczość jest w praktyce niespotykana. Przemierzyłem zatem Singapur wzdłuż, wszerz i na ukos, szukając łyżki dziegciu w tej azjatyckiej beczce miodu. Pomny tego, że ideały nie istnieją.
Wieszamy zawsze w piątki
Singapur wprawia w zakłopotanie zwolenników liberalizmu i orędowników demokracji, psuje dobry humor socjalistom, piewcom autorytaryzmu, obrońcom praw człowieka i wojującym kapitalistom. Każdemu ideologowi dostarcza zarówno argumentów, jak i kontrargumentów co do słuszności wyznawanych przez niego poglądów. Oto bowiem w kraju wolnorynkowej gospodarki kapitalistycznej za symboliczną kwotę rozdaje się obywatelom mieszkania, a rządowa organizacja SDU (Social Development Unit) w trosce o singli organizuje im randki i rejsy statkiem miłości. W kraju demokracji parlamentarnej od ponad 50 lat obowiązuje wprowadzony jeszcze przez władze kolonialne Internal Security Act, pozwalający aresztować i bezterminowo, bez wyroku przetrzymywać w więzieniu każdego podejrzanego o działanie na szkodę państwa. W kraju wolnych wyborów parlamentarnych przez 30 lat u władzy jest jedna partia, a rządzący żelazną ręką Lee Kuan Yew w sposób jawnie dyktatorski zamienia państewko bez bogactw naturalnych i międzynarodowych subwencji w ekonomiczną potęgę z dochodem narodowym sięgającym 30 tys. USD na jednego mieszkańca. „Gdyby wszyscy dyktatorzy byli pokroju Lee Kuan Yewa – pisze o byłym premierze Singapuru filozof i politolog Francis Fukuyama – to mielibyśmy na świecie dobrobyt”.
Obecnie na czele rządu stoi syn autorytarnego przywódcy – Lee Hsien Loong. Singapur pod jego przywództwem jest na pierwszym miejscu w rankingu Banku Światowego pod względem łatwości prowadzenia biznesu (Polska zajmuje zaszczytną 74. pozycję) oraz na pierwszym miejscu w rankingu ONZ pod względem liczby wykonanych wyroków śmierci w przeliczeniu na liczbę mieszkańców (per capita). Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że dziś nie skazuje się już na śmierć przedstawicieli opozycji politycznej, choć singapurski kodeks karny wciąż przewiduje karę główną za bunt i przestępstwa przeciwko osobie prezydenta. Na nielicznych dysydentów znalazł się cywilizowany bat, godny ekonomicznego tygrysa Azji. Jeśli rząd bądź prezydent jest przez kogokolwiek krytykowany, wytacza się oponentowi pozew cywilny o zniesławienie, sądy zaś zasądzają wobec niego kosmiczne odszkodowanie. A bankructwo w państwie biznesu to wizja przerażająca bardziej niż egzekucje, które od 1959 r., zawsze w piątki, wykonuje główny kat republiki – pan Darshan Singh. Ten miły skądinąd człowiek, ojciec dwójki adoptowanych dzieci, powiesił jak dotąd 850 osób, a jego swoistym rekordem było 18 egzekucji wykonanych jednego dnia (przy użyciu trzech szubienic). Za każdą egzekucję Darshan Singh otrzymuje 400 dolarów singapurskich i za każdym razem zaciskając pętlę na szyi skazańca, powtarza: „wysyłam cię w miejsce lepsze niż to. Niech Bóg cię błogosławi”. Jest to poniekąd dowód nie wprost (reductio ad absurdum), że są miejsca lepsze niż Singapur, choć niekoniecznie na tym świecie.
Singapur is fine city!
Zostawmy jednak świat polityki i przyjrzyjmy się życiu codziennemu w Mieście Lwa. Zacząć wypada od tego, że dla globtroterów, którzy zwiedzają świat zgodnie z mottem Lonely Planet „Wielka podróż za małe pieniądze” Singapur jest sporym wyzwaniem. Za łóżko w sześcioosobowej sali taniego hostelu zapłacimy nie mniej niż 20 dolarów singapurskich (1 SGD to około 2 zł), a i pozostałe ceny produktów podtrzymujących czynności życiowe nie odbiegają od cen zachodnioeuropejskich. Trzeba jednak pamiętać, że jesteśmy w państwie- mieście dobrobytu i bezpieczeństwa, a to kosztuje. W statystyce światowych metropolii (tzw. Taylor analysis) Singapur zaliczany jest do klasy Alfa-2, tej samej, co Los Angeles, Frankfurt i Mediolan. Dla porównania, Warszawa jest pięć pięter niżej, w klasie Gamma-2. Miasto Lwa nie jest jednak zimnym molochem ze szkła, betonu i aluminium. Singapur tonie w tropikalnej zieleni, a na ulicach słychać… śpiew ptaków. Jest jednym z dwóch miast na świecie, w obrębie których znajduje się rezerwat przyrody (drugie to Rio de Janeiro). Stworzono tu także ogromny ogród zoologiczny, realizujący koncepcję tzw. otwartego zoo – bez klatek i ogrodzeń. Atrakcją dla turystów z grupy business-class jest nocne safari, podczas którego „myśliwi” z latarkami obserwują chodzące luzem drapieżniki. Można do tego dodać Jurong Bird Park, w którym żyje ponad 800 tys. tropikalnych ptaków, cudowne ogrody (Chiński, Japoński, Botaniczny, Storczyków), parki, fontanny i ukwiecone brzegi Singapore River. Jest jednak wiele miast na świecie szczycących się pięknymi parkami i ogrodami botanicznymi, tyle że te parki i ogrody to wysepki tonące w oceanie miejskiego brudu, slumsów, smogu i korków, które zniechęcają do zwiedzania czegokolwiek. Przykładem choćby przywoływane wcześniej Rio de Janeiro.
W Singapurze nie ma korków, bo i samochodów jest procentowo niewiele. Aby kupić auto, trzeba bowiem najpierw stanąć do przetargu na…pozwolenie posiadania samochodu. Kosztuje minimum 30 tysięcy dolarów. Za to system komunikacji publicznej jest jak większość rzeczy w Singapurze idealny. Dzisiejszy wygląd miasta to efekt dwóch spektakularnych akcji rządu Lee Kuan Yewa – „Keep Singapore Green” oraz „Keep Singapore Clean”. Pomysł autorytarnego premiera był skuteczny, prosty i stary jak świat: system drakońskich kar za wszystko, co może zaszkodzić wyglądowi i bezpieczeństwu miasta-państwa. Za palenie w miejscu zabronionym lub rzucenie niedopałka 500 dolarów grzywny. Tyle samo za przejście na czerwonym świetle. Za przywóz do kraju gumy i jej publiczne żucie – 1000 dolarów. Za jedzenie lub picie w autobusie – 500 dolarów. Za akty wandalizmu – kilka tysięcy grzywny i… publiczna chłosta. Wykonuje się ją przy użyciu ostrej jak brzytwa rózgi z ratanu palmowego. Najczęściej wymierzana jest kara od 5 do 10 batów, przy czym już po pierwszym uderzeniu skóra na pośladkach pęka, a chłostany traci z bólu przytomność. Głośny był przypadek Amerykanina, który za obrzucenie jajkami kilku samochodów skazany został na kilka miesięcy więzienia, 1400 dolarów grzywny i sześć batogów. Interweniujący w tej sprawie rząd Stanów Zjednoczonych osiągnął dyplomatyczny sukces w postaci zmniejszenia liczby uderzeń do czterech. O aktach przemocy nie ma nawet co wspominać, bo za tego typu przestępstwa ląduje się w więzieniu na długie lata. Nielegalne posiadanie broni, korupcja wśród urzędników państwowych i posiadanie narkotyków to, jak się łatwo domyśleć, pewna podróż do „lepszego miejsca” za pomocą szubienicy pana Darshana Singha.
Myli się jednak ten, komu Singapur jawi się jako policyjne państwo zastraszonych, monitorowanych i podsłuchiwanych obywateli. Tak nie jest. Na ulicach niemalże nie widuje się policjantów, nie ma kamer, podsłuchów, nikt na nikogo nie donosi. A miasto lśni czystością, pachnie storczykami i jest jednym z najbezpieczniejszych miejsc na świecie. Okazuje się bowiem, że po blisko dziesięciu latach trwania akcji „Keep Singapore Green” i „Keep Singapore Clean” społeczeństwo jest już na takim poziomie obywatelskiej samoświadomości, że w praktyce nie musi być pilnowane. Oczywiście krytycy powiedzą, że ludzie zostali po prostu wytresowani przy użyciu kija i marchewki. Tak czy inaczej dzisiejszym hasłem Miasta Lwa jest „Singapur is fine city” I to „fine” nie oznacza, rzecz jasna, że miasto jest fajne, lecz że jest to kraj prawa, idealnego porządku i mandatów (ang. fine).
Uprzejmy dystans
Singapur to chyba najmniej azjatyckie miasto Wschodu. Kiedy jesteśmy w innych metropoliach w tej części świata, w Dżakarcie, Bangkoku, nie mówiąc już o Phnom Penh, to mamy wrażenie, że znajdujemy się w gigantycznej wiosce i to nie tylko dlatego, że trzy czwarte domów przypomina wiejskie lepianki. W tych miastach czuje się pewną specyficzną więź łączącą ludzi. Są familiarni w stosunku do siebie (ale także w stosunku do obcych – białych), odnosi się wrażenie, że każdy każdego tu zna, choć w przypadku takiej dwunastomilionowej Dżakarty jest to oczywiście niemożliwe. Kiedy taksówkarz w Kuala Lumpur czy Bangkoku wiezie mnie na drugi koniec miasta i musi czekać przez 15 minut, aż załatwię jakąś sprawę, od razu znajduje sobie na ulicy pięciu kumpli, z którymi gawędzi, żeby czas się nie dłużył. Ze śmiechem na ustach rozmawiają ze sobą, jakby znali się od dziecka podczas, gdy w rzeczywistości poznali się przed minutą.
W Singapurze jest inaczej. Tu, na czystej, wręcz sterylnej ulicy spotkamy tak sugestywnie opisany przez Davida Riesmana „samotny tłum”. Tłum ludzi kulturalnych i uprzejmych, ale jest to ten, coraz lepiej nam znany, anglosaski rodzaj uprzejmości. Uprzejmość bezosobowa, chłodna i w pewien sposób wymuszona. W tym sensie Singapur jest już miastem kultury zachodniej, choć geograficznie, gospodarczo i politycznie jest zakotwiczony w Azji. Relacje społeczne panujące wśród mieszkańców Miasta Lwa nazwałbym zasadą uprzejmego dystansu.
Lubię przyjeżdżać do Singapuru, tak jak lubi się wracać z kilkumiesięcznej włóczęgi po wyboistych drogach i zakurzonych bezdrożach do komfortowo urządzonego mieszkania. Ale cieszę się też, że o godzinę lotu stąd jest Phnom Penh, gdzie można z piwkiem lub skrętem w dłoni usiąść nad brzegiem brudnego jeziora Boeng Kak, i cieszę się, że niedaleko jest Dżakara, w której każdy wyrostek pozdrawia mnie na brudnej ulicy przyjaznym „Halo Mister!”, a w zdewastowanych autobusach ustępują mi miejsca przez szacunek dla przedstawiciela rasy białej. Te miasta też są fine, tyle że fajne inaczej.
Źródło: archiwum "Globtrotter"
Tekst: Piotr Jaskólski
Zaciekawiła Cię ta historia? Sprawdź nasze wyjazdy
PAPUA NOWA GWINEA z festiwalem w Goroka - opcja SUMATRA