O Wyspach Owczych, tym zapomnianym przez Boga i turystów archipelagu między Danią a Islandią, przypomnieliśmy sobie niedawno za sprawą Emmy – orkanu, który nadszedł właśnie stamtąd i pustoszył pół Europy. Czy mamy zatem bać się tego zakątka świata, czy jednak umieścić go na naszych obieżyświatowych mapach? Zdecydowanie polecam to drugie, nawet jeśli przyjdzie nam zapłacić Neptunowi obfitą daninę za nasze wędrownicze wścibstwo.
Chociaż Wyspy Owcze (Føroyar; ang. Faroe Islands) zamieszkuje około 46 tysięcy Farerów, los spłatał mi jednak małego figla, bo pierwszą osobą spotkaną po wyjściu na ląd była… Ukrainka z pochodzenia, którą wiatry historii naszego kontynentu przywiały aż tutaj. „Rasowy” Farer ma za przodków norweskich wikingów, choć pierwszymi osadnikami byli tu ponoć irlandzcy mnisi. Od XI w. wyspami władali Norwegowie, a od 1380 r. Duńczycy, którzy narzucili mieszkańcom nie tylko język, ale i monopol handlowy, zniesiony dopiero w połowie XIX w. W tym samym stuleciu powiało tu lokalnym patriotyzmem – zaczęto rekonstruować język farerski i tworzyć partie polityczne, a na przełomie wieków studenci, mając nadzieję na niepodległość, zaprojektowali narodową flagę – czerwony krzyż z niebieską obwódką na białym tle (przedtem sztandary zdobił ptak ostrygojad). Jak to się wszystko skończyło? W 1948 r. specjalnym aktem prawnym uregulowano stosunki z Danią. Wyspy Owcze otrzymały szeroką autonomię – mieszkańcy uzyskali prawo do własnego rządu, powoływanego przez lokalny parlament. Królestwo Danii zagwarantowało sobie prawo decydowania m.in. w sprawach międzynarodowych, obronności i sądownictwa. Dopiero od 1975 r. Wyspy Owcze mogą drukować banknoty i znaczki. Język farerski stał się obok duńskiego językiem urzędowym. Czy uwierzycie, że jeszcze w latach pięćdziesiątych XX w. wiele tutejszych wiosek nie miało elektryczności, a telewizja trafiła tu dopiero w 1978 r.? Mimo że to Wyspy Owcze jednak hodowla zwierząt, od których pochodzi ich nazwa, nie jest dziś najważniejszą gałęzią gospodarki. Liczbę owiec utrzymuje się na stałym poziomie około 75 tysięcy sztuk; znawcy tematu twierdzą, że dzięki półdzikiej hodowli zarówno ich wełna (zrobione z niej swetry są ponoć nieprzemakalne dzięki dużej ilości lanoliny zawartej w wełnie), jak i mięso są unikatowe. Ważną rolę odgrywa oczywiście rybołówstwo i polowania na grindwale – ssaki z rodziny delfinowatych, choć ten proceder budzi wiele protestów. Temperaturę finansowych oczekiwań podgrzewają odkryte w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia złoża ropy naftowej. Farerowie nie powinni mieć zatem zbyt wielu powodów do narzekań, tym bardziej, że bezrobocie sięga tam dziś zaledwie 4%. Ale dość tego wykładu, czas przyjrzeć się samym Wyspom Owczym. Ich brzegi w większości „strzelają” pionowo z Atlantyku na wysokość kilkuset metrów, nie powinno więc nikogo dziwić, że to właśnie tu znajduje się najwyższy (819 m n.p.m.) przylądek w Europie, ale uwaga: zanim wymówi się jego nazwę – Kunoyarnakkur, można sobie połamać język. Nawet ze szczytu tego przylądka nie dostrzeżemy wokoło żadnych drzew, za to z całą pewnością będą nam przelatywać nad głowami stada ptaków. Jest ich tu prawie 3,5 miliona sztuk, w tym olbrzymie skupiska maskonurów i nawałników burzowych. Żyją tutaj również ostrygojady, głuptaki, nurzyki, alki i wiele, wiele innych gatunków. W takim razie czego używano tu do ogrzewania domów? To proste – glonów i wodorostów, które także wykorzystywano jako nawóz. Ciekawostką jest również i to, że klify warto odwiedzić nie tylko z powodu ich majestatu czy ptasich mieszkańców. U podnóży wielu z tych stromych brzegów pracowita natura wyżłobiła przez tysiąclecia pokaźne jaskinie, którym akustyki może pozazdrościć niejedna sala koncertowa. Stąd też w ich wnętrzach urządza się od czasu do czasu koncerty, na które, rzecz jasna, przypływa się łodziami, bo tylko tak można się tam dostać. Nawiasem mówiąc, mieszkańcy są strasznie dumni z tunelu, który połączył wyspy Vágar i Streymoy – de facto to jedyny tunel pod dnem Atlantyku. Z kolei z wyspy Mykines można przejść niewielkim mostkiem na Mykineshólmur. Warto tam popłynąć, bo po drodze mija się niezwykłe formy skalne, wystające wprost z oceanu, np. łuk skalny Drangarnir. Na miejscu można się pokusić się o trekking po zielonej wysepce z małą wioską w łagodnym zagłębieniu terenu. Uroczo wyglądają jej kolorowe domki z dachami krytymi darnią. Warto mieć ze sobą lornetkę, bo poza ptakami można obserwować foki wylegujące się u podnóży klifów. Z kolei na wyspie Nólsoy możemy podpatrywać nawałniki burzowe, które mają tu największą kolonię na świecie! W wiosce obowiązkowo znajduje się boisko do gry w piłkę nożną (oprócz zawodów wioślarskich to najpopularniejszy tutaj sport) – ja widziałem na nim jedynie stada harcujących ostrygojadów, bo dzień był wietrzny i deszczowy. Pogoda dała mi jednak w kość, najbardziej w czasie trekkingu z wioski Saksun do cudownie wciśniętej w klifową zatoczkę miejscowości Tjørnuvik – jej urodę mogłem jednak docenić dopiero pod koniec marszowspinaczki, kiedy mgły rozpierzchły się na dobre. Po drodze nie dawały za wygraną (pogubienie się w terenie murowane!), mając za sprzymierzeńców siekący po twarzy deszcz, który z czasem przechodził w jeszcze mniej przyjemny dla wędrowca grad. Ale warto, bo dopiero wtedy czuje się, jak dzielnymi i wytrzymałymi ludźmi są tutejsi mieszkańcy. Czapki z głów! Niedaleko miniaturowej kolorowej stolicy Wysp Owczych – Tórshavn (16 tysięcy mieszkańców), znajduje się ich niegdysiejsze centrum życia duchowego – Kirkjubøur. W tej dawnej siedzibie biskupa można zwiedzić kościół św. Olafa z XII w. oraz ruiny gotyckiej katedry św. Magnusa, a także najstarszą w Europie izbę zbudowaną z drewnianych bali. A w samej stolicy warto pobuszować po przytulnej drewnianej starówce i pamiętać, że tam właśnie przez niemal tysiąc lat odbywały się obrady lokalnego parlamentu. Poza Wyspami Owczymi tylko Islandia może poszczycić się tak długą tradycją w tej dziedzinie, choć trzeba uczciwie przyznać, że owe debaty czasami było trudno zaliczyć do „parlamentarnych” w dzisiejszym znaczeniu tego słowa. Miłośnicy podróży kulinarnych z całą pewnością spróbują lokalnych specjałów – języków dorszy, mięsa wielorybiego, oczywiście baraniny (z głowami baranów włącznie!), a na deser lodów rabarbarowych. Brzmi to dość surowo i mało wykwintnie. Ale takie właśnie są Wyspy Owcze: przyciągają dzikością krajobrazów i tym, czego coraz częściej szukamy – bezpowrotnie traconego, pierwotnego piękna naszej staruszki Ziemi.
Tekst: Marek Pindral
Źródło: archiwum magazynu „Globtroter”